W poniedziałek trąbka zagrała o 4.30, o 5.00 wyruszyliśmy w trasę. Trasę nieco ponad 200-kilometrową, więc dokąd się tak spieszyć? No tak, tylko z tych 200 kilometrów kilkanaście było po asfalcie, kilkadziesiąt po względnie dobrej prawie płaskiej drodze, a kolejnych kilkadziesiąt po fatalnej wąskiej górskiej drodze, przypominającej jako żywo nasze przygody
z Peru). Wszystko to sprawiło, że porządnym samochodem z napędem na 4 koła pokonaliśmy tę trasę w niemal równo 13 godzin! Tym razem krajobrazy były wspaniałe, czego próbkę pokazuję na zdjęciach.
Im bliżej celu, tym krajobraz robił się bardziej (nie lubię tego słowa, ale tu pasuje) dramatyczny. Droga wiodła wzdłuż rzeki, która jeszcze kilka miesięcy temu zalała wszystko usuwając istniejące tu ślady cywilizacji. Dolinę otaczają kilkusetmetrowe szczyty. W końcu zza skały wyłonił się on – legendarny niemal cel naszej męczarni.
Lista UNESCO liczy obecnie 1223 pozycje, ale jest wśród nich kilka(naście) szczególnie pożądanych wśród koneserów z powodu trudności w dotarciu. Garamba, Nahanni, Salonga to tylko kilka przykładów – wszystkie to wpisy przyrodnicze. Najrzadziej chyba odwiedzanym wpisem czysto kulturowym był cel naszej dzisiejszej podróży -
Minaret z Dżam.
Minaret z Dżam to jedyna chyba (a na pewno najważniejsza) pozostałość cywilizacji Gurydów, tworzących na przełomie XII i XIII wieku tworzących ogromne imperium, obejmujące Afganistan i część Iranu, Indii i Pakistanu. Dlaczego to imperium zbudowało tak okazały minaret pośrodku niczego – nie bardzo wiadomo, choć Dżam było jedną z ich stolic.
Minaret był niedostępny przez co najmniej 20 lat – od 2001 do 2021, kiedy to Talibowie odzyskali władzę. Podczas amerykańskiej interwencji góry wokół Dżam były siedliskiem Talibów, bezpiecznie zrobiło się dopiero 2-3 lata temu. Ale nawet dziś przyciąga niewielu turystów – tak długa droga odstręcza wielu. A szkoda, bo jest to obiekt niezrównany – po 800 latach od powstania zadziwia bogactwem zdobień i wspaniałą scenerią, w której jest położony. Zdjęcia tego nie oddadzą, ale wyobraźcie sobie 65-metrową wieżę (to ciągle jeden najwyższych minaretow na świecie!) pośrodku niczego, otoczoną przez kilkusetmetrowe szczyty. A w nocy, po pokazaniu się księżyca, wyglądał wprost bajecznie.
Spaliśmy pod minaretem, dzięki czemu można było oglądać go dodatkowo podczas wschodu słońca. Niezapomniane przeżycie!
Droga w drugą stronę zajęła 13,5 godziny i była chyba jeszcze gorsza od tej z Heratu. Brałem w tym mały udział, bo przez pół godziny zamieniłem się z kierowcą. Prowadziłem więc samochód w Afganistanie! I to bez dokumentu prawa jazdy, przejeżdżając przez talibański checkpoint, gdzie stójkowy nawet do mnie zagadał. W Afganistanie nikt nie sprawdza prawa jazdy, a 90% aut jeździ bez tablic rejestracyjnych lub z fejkowymi tablicami (hitem w Kandaharze była tablica „don’t ask me shit”).