Pierwsze dwa dni były dość luźne, ale niech to nikogo nie zwiedzie – nasz plan jest maksymalnie napięty, a fixer mówi, że to, co chcemy zrobić w 10 dni, inni robią w co najmniej 12. No cóż, większość z nas musi respektować ograniczenia urlopowe…
Dziś był pierwszy dzień trudności. Wstaliśmy koło 2.30, a punktualnie o 3.00 wyjeżdżaliśmy w kierunku
Heratu. Droga miała zająć 10 godzin – w sam raz, aby jeszcze zobaczyć najważniejsze miejsca w tym mieście. Pierwsze trzy godziny były fatalne – mimo że oczy się kleiły, nie dało się spać, bo droga była pełna dziur i progów zwalniających, a po otwarciu okna było po prostu zimno. Potem zaczęło być lepiej i już myśleliśmy, że będziemy przed czasem. Niestety, dopadła nas awaria jednego z aut. Już myśleliśmy, że z planu nici, gdy po dwóch godzinach, przy wsparciu miejscowych mechaników, usterka została usunięta. Mam nadzieję, że na dobre, bo od jutra wjeżdżamy w miejsca jeszcze mniej cywilizowane…
Droga była niesamowicie monotonna – pustynia zupełnie płaska lub pustynia górzysta, niemal nic poza piaskiem i skałami. Z przygodami, w niespodziewanym upale dojechaliśmy do Heratu dopiero koło 15.00. Ale co ja narzekam, trzydzieści pięć lat temu Radek Sikorski, w owym czasie korespondent wojenny, pokonywał ją chyba ze trzy tygodnie…
W porównaniu z Kandaharem Herat wygląda jak miasto z innej epoki. „Innej” w tym przypadku oznacza lepszej, bardziej nowoczesnej. Wszystko w Heracie wskazuje na wyższy poziom cywilizacji – zwarta zabudowa, dużo zieleni, czyste i zadbane ulice, działające parki rozrywki (!), nawet kobiety niezakrywające twarzy (!!), a od czasu do czasu chodzące w zupełnie rozpuszczonej chuście (!!!). Czegoś takiego się po Afganistanie nie spodziewałem. Choć powinno mi dać do myślenia, że tylko przekroczyliśmy granice prowincji Herat, kierowca i przewodnik włączyli teledyski z muzyką i kobietami pokazującymi ramiona czy kolana.
Zupełnie innej klasy są też herackie zabytki. Miasto zostało założone jeszcze za Achamenidów, rozbudowane przez Aleksandra Wielkiego, za czasów Timurydów przeżywało swój rozkwit i było w XV w. jednym z największych miast świata. Na czele zabytków, które przetrwały we w miarę dobrym stanie, jest przede wszystkim wspaniały
Wielki Meczet Piątkowy, zbudowany jeszcze w XII w. na ruinach świątyni Zoroastrian, a rozbudowany w XV w. w stylu timurydzkim. Meczet nieco ucierpiał w niedawnym trzęsieniu ziemi, i w ogóle wymaga bardzo wielu lat renowacji, ale jego ogrom i piękno czynią go jednym z najwspanialszych na świecie.
Niemal całkowicie odrestaurowana jest za to cytadela zbudowana jeszcze przez Aleksandra, a potem wielokrotnie rozbudowywana. W środku poza murami nie ma nic więcej, a o dawnym bogactwie zdobień świadczą tylko gdzieniegdzie fragmenty oryginalnych płytek.
Z cytadeli udaliśmy się do
kompleksu Musalla, trzeciego wielkiego symbolu Heratu, z zabytkami takimi jak mauzoleum Gawhar Shad czy słynnymi pięcioma minaretami. Pamiętam, jak Radek Sikorski pisał*, że z narażeniem życia przekradał się przez radzieckie posterunki, aby zrobić zdjęcie mauzoleum, które potem zamieścił w swojej książce.
Dzień zakończyliśmy zwiedzaniem mauzoleum Chwadży Abd Allaha, kolejnego wspaniałego timurydzkiego zabytku. Mimo dwóch godzin opóźnienia wszystko się udało i śpimy w komfortowych warunkach w centrum Heratu.
Jutro relacji nie będzie, w kolejne dni jest ona niepewna. Wkraczamy na mało cywilizowane terytoria afgańskiej prowincji. Wyjazd już o 5 rano, trzeba iść spać.
Na koniec ciekawostka - zarządzeniem Talibów nie można prezentować w przestrzeni publicznej wizerunków ludzi lub zwierząt. No to w sklepie rybnym ryby nie mają pysków i oczu :)
*Bardzo polecam lekturę jego książki „Prochy świętych. Afganistan. Czas wojny” zawierającej wspomnienia z jego pobytu w Afganistanie jako nielegalny korespondent wojenny w 1988 r.