Co to był za dzień! Jeden z tych, które się nienawidzi w trakcie, ale wspomina z dreszczykiem emocji dni, miesiące i lata później. A było to tak.
Spaliśmy w oficjalnie zamkniętym miejscu nazwanym Makuti Travel Lodge, którego właściciel Dave przygotował dla nas pokój (zdzwoniłem się z nim dzień wcześniej) – niestety, wyszło dość drogo, bo 120 USD, ale nie za bardzo mieliśmy wybór, bo w okolicy kompletnie nic innego nie ma. Pobudka tradycyjnie przed 6.00, wyjazd punktualnie o 6.45, bo od 7.00 zaczynali pracę w odległej o 15 minut siedzibie parków narodowych północnego Zimbabwe, gdzie mieliśmy uzyskać permity. Byliśmy tam pierwszymi interesantami, obsługa przy nas wymieniała pieczątkę z datą.
Jak już dostaliśmy permity, udaliśmy się do bramy
Parku Narodowego Mana Pools, jednego z rzadziej odwiedzanych, ale też najpiękniejszych parków Zimbabwe i całej południowej części Afryki. Od pierwszej bramy (bo są dwie) do siedziby parku dzieli dystans 77 kilometrów, który można jednak pokonać zwykłym samochodem, gdyby znalazł się taki śmiałek. W parku zapłaciliśmy za wejście (20 USD dorosły, 10 dziecko i 10 samochód (choć to przecież nie był maluch :), razem 70 USD.
W drodze ustanowiłem konkurs z nagrodami – kto pierwszy zobaczy lamparta lub geparda, dostanie specjalną nagrodę. Byłem na safari już 6 dzień i nigdy tych zwierząt nie widziałem, a uważam je za najpiękniejsze w całej Afryce. Wszyscy więc pilnie wypatrywali tych zwierząt, bardziej zwracając uwagę na drzewa (tam najczęściej rezydują lamparty). Ja musiałem biegać wzrokiem na górę, w boki i do przodu (w końcu byłem kierowcą).
Rozpoczęliśmy safari od jazdy wzdłuż rzeki Zambezi, gdzie wreszcie mogliśmy się nacieszyć widokiem dużej liczby hipopotamów i trochę mniejszej krokodyli. Chwilę później zapuściliśmy się w nieco mniej uczęszczany fragment parku. Jadę i oczom nie wierzę – tuż obok drogi leży sobie wielki kot! Staję i niemal krzyczę – Lampart! Lampart!. Inni nie nadążyli za moim wzrokiem i nie podali na czas aparatu – wielka szkoda, bo to rzeczywiście był przepiękny lampart! Zrobiłem mu tylko parę zdjęć jak już odchodził do buszu.
Zobaczenie lamparta w Mana Pools to nie lada gratka – nie zdarza się to nawet codziennie (wiem, bo pani na recepcji powtarzała z ekscytacją tego newsa swojej koleżance). Ja byłem w siódmym niebie.
Potem pojeździliśmy jeszcze jakieś 4 godziny po parku, oglądając sporo antylop, słoni, hipopotamów czy zebr. Został nam jeszcze kilometr do głównej drogi, którą, syci wrażeń, mieliśmy opuścić park. Wjechaliśmy jednak w duży piach…
…i tam zostaliśmy. Samochód ugrzązł, nie było szans go odkopać. Po jakichś 40 minutach przybył inny samochód, popatrzyli, pokopali z nami, popróbowali – bez skutku. Zdecydowali, że pojadą do siedziby parku narodowego po pomoc. Było koło 13.40, do siedziby parku było tylko jakieś 20 minut, spodziewaliśmy się pomocy wpół do trzeciej. Minęła trzecia, minęła trzecia dwadzieścia – znikąd pomocy… Czyżby poprzednicy nas oszukali z tym wezwaniem strażników? Mało prawdopodobne, na safari tak się nie robi. Przyjechał kolejny samochód – belgijsko-brytyjska para z dwójką małych dzieci. Oni też bezskutecznie próbowali. Zdecydowaliśmy, że Kasia i dzieci pojadą z nimi do siedziby parku wywierać presję na decydentów, a ja zostanę. Poczekałem kolejne dwadzieścia minut i wreszcie jest – przyjechał samochód parkowych rangersów z trójką moich pasażerów. Użyli linki i wydostali naszego grata w trymiga. Ale była już 16.00, trzeba się było mocno spieszyć, aby opuścić park przed zmrokiem – dodałem więc gazu i o 17.40 opuściliśmy drugą parkową bramę.
Mieliśmy nie lada zagwozdkę co robić – albo pojechać do starego miejsca, albo do położonego o 90 min drogi stamtąd Karoi, albo przekroczyć granicę z Zambią. Oczywiście w każdym przypadku podstawowy wariant to dostać się do Victoria Falls w piątek. Można to zrobić przez Zimbabwe, ale jest jeden problem – przez 700 kilometrów nie ma ani jednej stacji benzynowej! Naprawdę, ani jednej! Po wrażeniach dzisiejszego dnia zdecydowaliśmy się na bezpieczny wariant i jedziemy do Victoria Falls przez Zambię. Bezpieczny nie oznacza jednak komfortowy – na granicy okazało się, że nie mam jakiegoś papierka i mogą mnie nie puścić. Wziął mnie w opiekę miejscowy przyspieszacz i za 20 dolarów (plus drugie 20 dla przyspieszacza) brak papierka przestał być problemem.
Śpimy w najbardziej obskurnym hotelu podczas tej podróży – goły dach z eternitu, jedno łóżko (ale bardzo szerokie, w sam raz na 4 osoby) brak bieżącej wody… Plusem jest tylko cena – za pokój zapłaciłem 15 USD. Jakiż kontrast w porównaniu z Zimbabwe, gdzie za nieco lepsze warunki płaciłem 80 USD. Trochę zwróci się nam koszt ponownej wizy do Zimbabwe (aż 180 USD za naszą czwórkę).
PS Dziś nie ma rysunku Martyny, wczorajszy wykonała już po wpisie – zrobię aktualizację jutro.