...ale niewiele brakowało, żeby na taki tytuł zasłużyła, detronizując przy tym trasę
z Huamachuco do Pataz w Peru). Długi dzień mieliśmy skończyć w Narynie, przejeżdżając górską trasą z Dżalalabadu do Kazarmanu. Początek był obiecujący, ale kilka kilometrów za miejscowością Taran-Bazar skończył się asfalt. GPS pokazywał, że najbliższy skręt jest za 103 kilometry, podczas których nie miało być żadnej wioski! Straciliśmy asfalt około 11.00 z nadzieją, że jeszcze się pojawi. Nadzieja okazała się płonna, a z przyzwoitej drogi szutrowej zrobiła się wąska trasa w wysokich górach. Przejeżdżaliśmy strumienie mając przepaść po jednej stronie, a raz nawet poprosiłem wszystkich o wyjście z auta w obawie przed ugrzęźnięciem. Była godzina 12.30, a ze 103 kilometrów zostało 76. W tym tempie dojechalibyśmy do (prawdopodobnie) lepszej drogi o 17.00, a po tej lepszej drodze zostałoby nam jeszcze ponad 200 km jazdy.
Na szczęście ta przyjemność nie była nam dana. Dojechaliśmy do śnieżnej czapy, której nijak nie udało się ominąć. Trzeba było wracać i zapomnieć o dotarciu dziś do Narynu. W ramach planu B wróciliśmy po śladach i śpimy w Toktogule, w tym samym miejscu, co pierwszego dnia. Jechaliśmy 11 godzin, a posunęliśmy się zaledwie o 400 kilometrów. Ale dobrze, że wracać musieliśmy po 27 kilometrach bez asfaltu, a nie po 50 czy 70. W takim wypadku ledwo byśmy dotarli do cywilizacji przed zmrokiem.
Plany na jutro jeszcze niesprecyzowane, bo okazuje się, że jedyna droga asfaltowa do Issyk-Kuł wiedzie przez Biszkek. Mieliśmy okrążać jezioro, ale nie wiem, czy starczy nam cierpliwości.