Dziś środek weekendu więc dzieci miały taryfę ulgową – zamiast po 6.00 wstaliśmy po 7.00. Początek dnia też był tylko dla nich, bo zamówiłem im jazdę na osiołku. Godzinna przejażdżka, czy raczej przechadzka, bardzo im się spodobała. Wyglądało to jednak dość komicznie, bo 7-letnia Martyna jechała na ośle prowadzonym przez 8-letnią dziewczynkę.
Jak już sobie pojeździli, próbowaliśmy wdrożyć plan dnia, który przewidywał wizytę w oazie Charga, jakieś 300 kilometrów na zachód od Luksoru. Stamtąd chcieliśmy pojechać do Asjutu na nocleg. Niestety, nic z tych rzeczy – na checkpoincie wjazdowym zostaliśmy cofnięci, bo jakoby droga przez pustynię jest niebezpieczna. Na pytanie, gdzie tu niebezpieczeństwo, policjant nie umiał odpowiedzieć. Jeszcze gamoń próbował wmawiać, że powinniśmy wybrać inną drogę – a wiem, że innej drogi po prostu nie ma.
Trzeba było szybko kombinować co w zamian. Na szczęście w Luksorze i okolicach zostało nam trochę rzeczy do zwiedzenia. Na pierwszy ogień poszła świątynia w
El Tod, kilkanaście kilometrów na południe od miasta. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi, choć ludzi z obsługi było chyba pięciu czy sześciu. O mało nas nie wpuścili – okazało się, że bilety do tej świątyni kupuje się w świątyni w Luksorze, pół godziny drogi stąd! A na miejscu nie ma kasy biletowej. Na szczęście się zlitowali i po telefonie do centrali mogliśmy zwiedzić ten niewielki, ale znaczący kompleks. To jeden z najstarszych zabytków w okolicy, najwcześniejsze elementy pochodzą z V dynastii, a artefakty ze znalezionego tu skarbu zdobią muzea takie jak Luwr. Świątynia jest mała i zrujnowana, ale na ścianach zachowało się sporo oryginalnych zdobień.
Po El Tod wróciliśmy do Doliny Królów, w której pozostała nam jeszcze
Deir el Bahari, wielka świątynia
Hatszepsut. O wyjątkowości tej władczyni pisały już Migot i Marianka, a Deir el Bahari jest jej chyba największym pomnikiem. Świątynia został zrekonstruowana do tego stopnia, że z zewnątrz w ogóle nie widać, że powstała z ruin. Wielką w tym zasługę mieli i mają polscy archeolodzy z Uniwersytetu Warszawskiego, prowadzący znaczną część prac. Zwiedzający mają z tego bonus – część napisów jest po arabsku, angielsku i… polsku!
Po świątyni Hatszepsut myślałem o zwiedzeniu wioski rzemieślników, Deir el Medina, ale ostatecznie ją odpuściliśmy, bo nie chciałem kolejny raz docierać do hotelu po zmroku. Pojechaliśmy więc na północ drogą zachodnią (Western Desert Road), aby zaraz za Luksorem zostać zatrzymani przez policję. Oczywiście twierdzili, że droga jest niebezpieczna i nie mogę nią jechać. Tłumaczyłem, że przecież jechałem nią z północy na południe i dobrze wiem, że nic niebezpiecznego tam nie ma. Na nic się to nie zdało, nie można i już, mam wybrać drogę po stronie wschodniej. Tym razem solidnie się zdenerwowałem, bo to był solidny objazd i prawie godzina drogi więcej. Minęło już pół dnia, a mnie ciągle gul rośnie – idiotyczna polityka Egiptu prowadzenia turystów za rączkę i chronienia ich przed sobą samym jest do bólu irytująca dla podróżnika, który chce zobaczyć trochę więcej niż sztampowe Giza-Luksor-Asuan-Abu Simbel.
Na szczęście otrzymałem pomocną dłoń od antysystemowego młodego człowieka na motorze, który wyprowadził mnie po bocznych drogach na objazd już za checkpointem. Walić egipską policję!
Ale to nie był koniec przygód z nią. Przed Asjutem zatrzymali nas na kolejnym checkpoincie. Miły policjant potrzymał chwilę i pozwolił jechać, ale przed samym miastem zatrzymali nas po raz drugi – tylko po to, żeby nas konwojować do samego hotelu, zmieniając się dwa razy po drodze. Żeby jeszcze jechał na sygnale i ułatwił dojazd – nic z tych rzeczy. Czuję się zaopiekowany aż do obrzydzenia. Śpimy w hotelu w centrum Asjutu za niecałe 30 USD. Hotel niezły, tylko strasznie głośno za oknem...