Pierwsze dwa dni podróży były takie sobie, dopiero w trzecim możemy powiedzieć, że jesteśmy usatysfakcjonowani, a nawet więcej – wprost zachwyceni. I to pomimo faktu, że nie udało się zrealizować założonego planu. Na razie nic nie wychodzi w 100% według założeń, ale taki czasem urok podróży i trzeba umieć się dostosować.
Zaczęliśmy zgodnie z planem – pobudka o 6.00, śniadanie o 7.00, wyjazd o 8.00, a o 9.00 zapukaliśmy do bram koptyjskiego
Monasteru św. Antoniego. I na tym skończyło się działanie według planu. Miły mnich przy wejściu zapowiedział, że trwa jeszcze msza i może nas oprowadzić po jej zakończeniu, za około godzinę. W tym czasie możemy odwiedzić grotę, którą zasiedlał 17 wieków temu sam św. Antoni. Czemu nie – pomyśleliśmy i podjechaliśmy pod prowadzące do groty schody. Zaczęliśmy wspinaczkę, pokonaliśmy pierwszą partię schodów i ukazała się druga. Po drugiej trzecia itd. Solidnie wyczerpani po jakichś 40 minutach osiągnęliśmy wreszcie grotę, która jest idealnie dopasowana do potrzeb dzieci. Dorosły może tam wejść jedynie uprawiając gimnastykę. Na szczęście grota ma tylko jakieś 10 metrów głębokości, a w środku znajduje się mały ołtarzyk, przed którym co parę dni odprawia się mszę.
Schodząc z powrotem postanowiliśmy policzyć schodki. Mi wyszło 1211, Kasi 1210, Adamowi 1349, a dodatkowo oprócz schodków było sporo podejść. Niezależnie od tego, kto poprawnie liczył, solidny kawał góry do pokonania. Wróciliśmy na miejsce o 10.20, miły chłopak poczęstował nas kawą i wodą, a dzieci cukierkami. Pogawędziliśmy z mnichem siedzącym w punkcie informacyjnym, ale nasze oprowadzanie nijak nie chciało się zacząć. Wyjaśnili, że nasz przewodnik oprowadza właśnie inną grupę i musimy poczekać. Pech chciał, że ta grupa to byli trzej zakonnicy z Francji, a więc koledzy po fachu – pewnie przez to zwiedzanie zamiast około 40 minut trwało ponad godzinę, przez którą musieliśmy grzecznie czekać. W końcu się doczekaliśmy i było naprawdę warto!
Monaster św. Antoniego to miejsce szczególne – śmiało można powiedzieć, że to pierwszy klasztor na świecie, a św. Antoni to prekursor monastycyzmu. To z niego czerpał św. Benedykt, organizator pierwszych klasztorów w Europie Zachodniej. Klasztor stoi w tym samym miejscu od siedemnastu wieków i z tego okresu pozostał kościół, pod którego ołtarzem ponoć spoczywa sam św. Antoni. Niewiele młodsze, bo z VII w., są dwa budynki cytadeli. Freski pochodzą głównie z XIII w. i mnisi nie widzą problemów, żeby im robić zdjęcia. Ze sprzętów można wymienić oryginalne żarna z, o ile dobrze pamiętam, VIII w. Miejsce jest niesamowicie klimatyczne, wszędzie panuje przyjazna atmosfera, mnisi pozdrawiają turystów i siebie samych (gestem przypominającym pocałunek w dłoń, z tym, że w końcowej część przywitania dłoń się puszcza). Jakiż kontrast w porównaniu z nieprzyjaznym monasterem św. Katarzyny dzień wcześniej! Monaster jest położony na środku pustyni, w miejscu, gdzie naprawdę nic nie ma w okolicy kilkudziesięciu kilometrów. Dziś to ogromny kompleks z 14 kościołami w środku, w którym żyje około 130 mnichów. Fantastyczne doświadczenie, które gorąco polecam.
Droga do klasztoru zajęła nam godzinę, ale do doliny Nilu, gdzie wiodła nasza dalsza droga, czekały nas prawie 3 godziny jazdy przez zupełną pustynię. Dobrze, że miałem paliwo, bo po drodze nie było ani jednej stacji benzynowej! Google Maps wyprowadziło mnie na autostradę nr 75, która jednak od Bani Suwajf do Al-Minja jest w budowie i w zasadzie przejezdna tylko w jednym kierunku, tj. na północ. Udało się nam wjechać w kierunku południowym trochę na bakier, co przypłaciłem lekkim uszkodzeniem osłony podwozia. Jadąc trzeba było bardzo uważać, a dopiero w okolicach Al-Minja pojawiła się pierwsza stacja benzynowa.
Zjechaliśmy w końcu z autostrady, przejechaliśmy komfortową asfaltówką i wjechaliśmy w miasteczko, gdzie skończył się asfalt, a zaczął niesamowity ruch z udziałem dziesiątek tuk-tuków i przebiegających przez drogę dzieci. Po drodze zaczęły pojawiać się pola ze zbożem w kolorze tak intensywnie zielonym, że w kontraście z kolorami pustyni prawie że bolały oczy. Wreszcie dotarliśmy do celu, którym były grobowce w
Beni Hassan. Stanowiliśmy niemałą atrakcję u przewodników, wyraźnie widać, że rzadko widzą indywidualnych turystów. Ale kupiliśmy bilety i w towarzystwie dwóch (!) uzbrojonych strażników oraz klucznika udaliśmy się na górę.
To, co zobaczyliśmy w środku, zaparło nam dech. Nasze pierwsze zderzenie z kulturą starożytnego Egiptu okazało się zupełnie niezwykłe. W Beni Hassan znajdują się grobowce wysokich dostojników z okresu XII dynastii, a więc z okresu między XX a XIX wiekiem przed Chrystusem. Dostępne dla zwiedzających są tylko cztery, każdy z nich zupełnie wyjątkowy, ze wspaniałymi malowidłami i oryginalnymi kolumnami. Wyszliśmy zachwyceni.
Spróbowaliśmy jeszcze dostać się do świątyni Pakheta (Speos Artemidos), ale Google Maps nie pokazało właściwych koordynatów i wróciliśmy z kwitkiem. Kolejne ciekawe miejsce, Tel Amarna, było już zamknięte i nawet tam nie zajeżdżaliśmy.
Mieliśmy mały problem z noclegiem – Booking.com w Egipcie ma bardzo ubogą ofertę poza miejscowościami turystycznymi (inne, typu hotels.com, są jeszcze bardziej ograniczone). Jedyny sensowny hotel był w Asjut, ale uznałem, że 100 dolarów za pokój to trochę za dużo. Postanowiłem nieco nadrobić i śpimy w Sauhadż, gdzie znaleźliśmy hotel za 60 USD z widokiem na Nil.