Samolot odleciał niemalże punktualnie, z 15 minutami opóźnienia. Praktycznie 100% miejsc było zajęte, a dużą część pasażerów stanowili Azjaci, głównie Koreańczycy. Lot bez historii, na lotnisku w Kairze byliśmy o 22.40. Lotnisko sprawia wrażenie całkiem nowoczesnego. Co ciekawe, rzeczy typu bankomat czy stanowiska telekomów znajdują się tam, gdzie odbiór bagażu. Z bankomatu wyciągnąłem 7000 funtów ze 100 funtami prowizji, kartę SIM kupiłem w Etisalat za 200 funtów (koło 30 zł) za 12 GB na 30 dni. Miała działać za 15 minut, ale po pół godzinie nadal nie działała. Musiałem więc wejść do strefy zastrzeżonej dla pasażerów i pogonić sprzedawcę. Skutecznie, po paru minutach wszystko śmigało.
Wypożyczenie samochodu proste, bardzo dokładne oględziny auta i możemy jechać. Pracownik wypożyczalni był tak miły, że pożyczył nam wtyczkę samochodową z wyjściem USB, której nijak nie mogłem odnaleźć w domu. Dzięki temu mogłem mieć cały czas naładowany telefon i uniknąć pilnowania stanu baterii. Do miasta wyjechaliśmy po północy i intensywny ruch w okolicy lotniska nas zadziwił. Jeśli tak jest o północy, to jak wygląda środek dnia?
W hotelu byliśmy za kwadrans pierwsza. Wybrałem tani hotel Colour Holidays tylko na przespanie nocy, ale na żywo okazał się znacznie gorszy niż na zdjęciach i rodzinie zupełnie nie przypadł do gustu, czego wyrazem jest załączone zdjęcie. Może dlatego o 7:45 byliśmy gotowi do wyjazdu.
Ruch w Kairze w niedzielę rano (niedziela to dzień pracujący) był o dziwo mniej intensywny niż w kończącą weekend noc. Udaliśmy się w kierunku Suezu, jadąc fantastyczną 6-pasmową autostradą i przekraczając Kanał Sueski przez tunel Ahmeda Hamdi.
Pierwotny plan przewidywał wizytę w Monasterze Św. Katarzyny na Synaju, oddalonym o 5 godzin drogi. Okazało się jednak, że monaster jest czynny tylko rano, w dodatku w niedzielę jest zupełnie zamknięty. Planem B była podróż na Synaj drogą przecinającą półwysep pośrodku, czyli 50-tką Suez-Taba, po drodze zwiedzając fortecę An-Nakhl i Cytadelę Saladyna na Wyspie Faraona. Niestety, i ten plan spalił na panewce, od razu na wjeździe zostaliśmy zawróceni przez żołnierzy. Ta droga jest zupełnie zamknięta, przynajmniej dla obcokrajowców. Wiedziałem, że tak może się zdarzyć, ale póki nie miałem 100% potwierdzenia chciałem spróbować.
Trzeba było wdrożyć plan C. Wynagradzając dzieciom poprzedni słaby hotel obiecałem, że teraz będzie taki z basenem i że będziemy w nim dość wcześnie. I faktycznie, już przed 15, po kilku kontrolach policyjnych, zameldowaliśmy się w Dahab. Hotel był dużo lepszy od poprzedniego, ze sporym basenem, w którym wszyscy oprócz Kasi wzięliśmy kąpiel. Warunki nie sprzyjały, było wprawdzie 19 stopni, ale strasznie wiało i raz wszedłszy do basenu lepiej było nie wynurzać niczego oprócz głowy.
Dzień skończyliśmy krótką wizytą w samym Dahabie i oglądaniem zza płotu ruin starego portu Nabatejczyków. Jutro plan ambitny, znów ponad 500 km do przejechania i pobudka wcześnie rano.
A w bonusie coś dla naszych geoblogowych kociar.