Po opuszczeniu Dassanecz czekała nas druga ogromna dawka emocji, porównywalna lub nawet przewyższająca wizytę u plemienia Dinka w Sudanie Południowym. Dzień wcześniej wzięliśmy na stopa młodą dziewczynę z plemienia Hamer, mieszkającą na co dzień w mieście. Poprosiliśmy ją, aby w swoim języku zapytała stojących obok drogi współplemieńców czy gdzieś w okolicy nie odbywa się
ceremonia skakania przez byki. Okazało się, że tak, chłopcy wskazali wioskę, do której udaliśmy się następnego dnia.
Skakanie przez byki to rytuał przejścia – ceremonia, po której chłopiec staje się mężczyzną. Z tej okazji odbywa się ucztowanie, na miejsce ściąga cała bliższa i dalsza rodzina skaczącego. Zaczyna się od tradycyjnych śpiewów i tańców, mężczyźni malują twarze specjalną farbą. Potem następuje najbardziej dynamiczna część – z różnych stron przybywają biczownicy z rózgami. Kobiety z rodziny bohatera ceremonii mają za zadanie wypatrzyć biczowników, dopaść ich i wyrwać im z rąk jak najwięcej rózeg. Jak już je wyrwą (często też sobie nawzajem), podają je znów biczownikowi, po czym dmą w róg prowokując go do uderzenia. Biczownik energicznym ruchem siecze kobietę rózgą przez jej prawe ramię, często powodując głębokie rany na plecach. Kobiety w ten sposób manifestują szacunek do bohatera ceremonii, a przez ból pokazują własną niezależność – w tym plemieniu same decydują, za kogo wyjść za mąż.
Biczowanie było fascynujące, choć nasz stosunek do tej praktyki był różny – Piotrek balansował na granicy obrzydzenia, ja miałem więcej zrozumienia. Fakt, że kobiety same chciały być uderzone, często zmuszały biczowników do działania, szarpiąc ich i wyciągając z tłumu. Biczownicy wcale nie palili się do smagania rózgami, a gdy byli poproszeni przez młode dziewczynki, robili to bardzo lekko, aby tylko tradycji stało się zadość.
Kolejną częścią ceremonii było parzenie i picie kawy przez świeżo przybyłą starszyznę rodzinną – wujków skaczącego. Dalej nastąpiła najbardziej makabryczna część – rytualne zarzynanie małej kózki. To był moment dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach, bo rzezak po prostu podciął jej gardło i poczekał, aż się wykrwawi. Z truchłem kozy najbliższa rodzina skaczącego (notabene zupełnie nagiego) robiła jakieś czary-mary.
Nadszedł czas na właściwą ceremonię. Ale żeby przez byki skoczyć, trzeba je najpierw złapać. Piotrek zawczasu przewidywał, że lepiej trzymać się z daleka pierwszego kręgu wokół byków. Nasz fixer uspokajał, że nic się nie wydarzy, ale gdy mężczyźni zaczęli byki łapać, tamte niemalże wbiegały w tłum. Nikomu nic się nie stało, ale wielu (w tym my) było centymetry od oberwania rogiem.
W końcu byki zostały połapane, ustawione w rządku, a nasz dzielny skoczek rozpoczął swoją próbę. Jak się można domyśleć, nie jest to łatwe zadanie wskoczyć na byka, a on musiał to zrobić parokrotnie. Zadanie udało mu się na trzy z plusem, bo raz zachwiał się i wpadł pomiędzy byki. Na szczęście nie dotknął stopą ziemi – to by była prawdziwa katastrofa – ale i tak rodzina skrzywiła się z niesmakiem, że nie do końca sprostał zadaniu. Ostatecznie poszło na tyle dobrze, że skoczek i rodzina odetchnęli z ulgą i rozpoczęło się prawdziwe świętowanie.
Cała ceremonia trwała jakieś cztery godziny, kończyliśmy już o zmroku. Mieliśmy szczęście być jedynymi białymi i mogliśmy podchodzić i robić zdjęcia bez ograniczeń. Za tę przyjemność zapłaciliśmy po 20 USD każdy – tym razem kasa nie poszła do wodza wioski, ale do rodziny skaczącego, która dzięki temu częściowo opłaci drogą imprezę. Wszystko było w 100% autentyczne, nikt przecież nie spodziewał się przybycia turystów. Wspaniała kropka nad i naszej wizyty w Etiopii.