Jedną z zaskakujących rzeczy w Etiopii był dobry stan infrastruktury w miejscach, w których nie można się było spodziewać. I zły w takich, gdzie człowiek spodziewałby się czegoś lepszego. Przykładem tej drugiej sytuacji były dziurawe drogi wokół Addis Abeby, pierwszej - świetny asfalt w miasteczku Turmi, ostatniej bramie cywilizacji (w rozumieniu naszym) w dolinie Omo.
Turmi to doskonała baza wypadowa do zwiedzania plemion z doliny Omo. Miasto jest położone na terenach otoczonych przez plemię Hamer, ale niedaleko są plemiona Karo, Dassanecz, Arbore, Banna czy Nyangatom. Wszystkie bardzo charakterystyczne i warte poznania. My wyraźnie poprosiliśmy o wycieczkę, która będzie w sobie zawierać przekroczenie rzeki Omo - wszystko po to, żeby móc dodać miejsce z listy UNESCO pt. "Dolna dolina Omo", którego zaproponowane granice obejmują właśnie prawy brzeg rzeki do granicy z Kenią. Nasz przewodnik zabrał nas więc do
Omorate, ostatniej większej osady w dolinie Omo.
O ile cała południowa Etiopia to wyjątkowe miejsce dla podróżnika pod względem różnorodności bodźców i szeroko pojętej egzotyki, w Omorate można pod tym względem dostać ekstazy. Jesteśmy niby w miejscu cywilizowanym, są sklepy i normalne domy, nawet jakiś lichy hostel, a jednocześnie po ulicy chodzą kobiety nagie od pasa w górę, z różnokolorowymi koralami, małymi dziećmi na plecach czy wiązką chrustu trzy razy większą niż one same. Przebywając tam miałem ochotę się uszczypnąć, bo to, co widziałem, było jak z innego świata. W Omorate zjedliśmy śniadanie i kupiliśmy dwa worki łupin po kawie, aby potem podarować je w zamian za zwiedzanie wioski plemienia Dassanecz. Spędziliśmy tam również część popołudnia.
Widoczne na zdjęciach kobiety z targu w Omorate pochodzą z plemienia Hamer, w którym ciągle występuje koszmarny zwyczaj mingi. Niektóre dzieci uważane są za przynoszące pecha – należą do nich dzieci nieślubne, bliźnięta oraz takie, którym pierwszy ząb wyrasta u góry. Los takiego dziecka (zwanego mingi) jest fatalny – jest zostawiane w buszu na pewną śmierć lub topione. Rząd i NGOsy walczą z tym zwyczajem i podobno w plemieniu Karo jest już zabroniony. Chętni mogą poczytać i obejrzeć historię człowieka, który uratował kilkadziesiąt dzieci mingi, a którego dwie starsze siostry skończyły w ten sposób życie. Najlepiej zacząć od www.myomochild.org
W pierwotnym planie mieliśmy przepłynąć Omo łódką, ale w ostatniej chwili nasz przewodnik go zmienił i pojechaliśmy samochodem aż pod samą granicę z Kenią, w miejsce zwane Trójkąt Elemi (Ilemi), na trójstyku granic Etiopii, Kenii i Sudanu Południowego. W zasadzie minęliśmy za zgodą pograniczników etiopski posterunek graniczny i wjechaliśmy na pas ziemi niczyjej, przekraczając swobodnie słupek graniczny Etiopii z Kenią. Mapy Google oraz mapy.cz pokazywały, że znajdujemy się na terenach Sudanu Południowego, ale faktyczna granica tego kraju zaczyna się kilka kilometrów dalej. Przynależność państwowa Trójkąta Ilemi jest niejednoznaczna (sytuacja prawna jest bardzo ciekawa, polecam pasjonatom takich zagadnień) – obecnie obszar ten kontroluje Kenia, ale według naszego sudańskiego przewodnika jest skłonna do negocjacji. Gdyby Sudan Południowy otrzymał wszystko to, co jego zdaniem powinien, jego granica rozciągałaby się aż do jeziora Turkana.
Na granicy przewodnik polecił mi nagranie filmiku, na którym przeskakuje obok słupka granicznego, krzycząc raz po raz „Etiopia” „Kenia” „Etiopia” „Kenia”. Wrzucił ten filmik na TikToka, a trzy dni później zanotował pół miliona wyświetleń! Jest coś w tym świecie, czego chyba nigdy nie zrozumiem.
Ale nie przyjechaliśmy na granicę tylko po to, aby oglądać i nagrywać wygłupy. I tam przypatrywaliśmy się plemionom, które nic sobie nie robią z istnienia granicy państwowej, raczej nie identyfikując się z żadnym z krajów. Już małe dzieci łowiły ryby za pomocą siatek robionych z moskitier, podarowanych im przez organizacje pomocowe. Rozczulający był dla mnie moment, kiedy odtrąbiliśmy odwrót, a czwórka maluchów szła trzymając mnie za rękę, głaszcząc ją i szczypiąc – widomy znak, że białego człowieka widzą bardzo rzadko, a może i zdarzyło im się to po raz pierwszy w swoim kilkuletnim życiu.
To był jeden z najbardziej magicznych momentów całej podróży. Mimo sporego doświadczenia podróżniczego nie spodziewałem się, że coś takiego mnie spotka. Chwała naszemu przewodnikowi, że zabrał nas w tak niezwykłe miejsce.
A to był dopiero początek wrażeń. Wracając wstąpiliśmy do wioski plemienia Dassanecz (używam fonetycznego spolszczenia, w internecie można spotkać angielskie nazwy Daasanach czy Dassanech), oddając kupione wcześniej łupiny kawy. Dassanecz charakteryzują się tym, że kobiety niezamężne układają włosy zależnie od stanu cywilnego. Panny mają kosmyk włosów na środku czoła, a mężatki odsłaniają całe czoło, włosy czesząc na boki. Poza tym wszystkie mają wspaniałe korale.
Jeśli o kobietach mowa, nie mają łatwego życia, bo podlegają obrzezaniu (czy poprawniej – okaleczaniu narządów płciowych). Dodatkowo żyją w miejscu, które jest gorące, ale dość wietrzne, przez co muszą palić ogniska w chatach. Wleźliśmy na chwilę do takiej chaty – w środku było chyba z sześćdziesiąt stopni, nawet nasz etiopski przewodnik momentalnie pokrył się potem i po dwóch minutach myślał tylko o wyjściu.
Emocji tego dnia było aż nadto, ale nie spodziewaliśmy się, że to dopiero mała ich część tego dnia. Była godzina 13.30, kiedy opuszczaliśmy Omorate, aby przeżyć jedno z najbardziej niezwykłych wydarzeń tej podróży. Ale o tym w następnym odcinku...