Panie i Panowie, nadejszła wiekopomna chwila. Po kilkunastu latach funkcjonowania Geobloga doczekaliśmy się sytuacji, w której użytkownicy portalu dodali relacje ze wszystkich państw świata. Ostatnim brakującym był Sudan Południowy, którego Geoblog nawet nie rozpoznaje – w momencie powstania portalu kraj jeszcze nie istniał. Tym wpisem z przyjemnością wymazuję tę białą plamę.Obawialiśmy się tego kraju. Od uzyskania niepodległości w światku podróżniczym miał opinię jednego z najtrudniejszych, najmniej ciekawych i najdroższych. Krótko mówiąc – dobry kraj na zaliczenie, tzn. przylot do stolicy, krótki pobyt i wylot. Punktem obowiązkowym dla chcących wyjechać poza stolicę było „cow site” – wizyta u plemienia Mundari, niedaleko Dżuby.
My mieliśmy ambitniejsze plany, polegające na zwiedzeniu wszystkich regionów NomadMania. To wymagało opuszczenia Dżuby na co najmniej dwie noce. Piotrek skontaktował się z różnymi fixerami i ostatecznie zdecydowaliśmy się na usługi Davida z Boma Hills Tourism. David prowadzi biuro już długo, ale nawet on po raz pierwszy robił trasę, którą uzgodniliśmy.
Problemy z Sudanem Południowym polegają na trudnościach w transporcie, wszechobecnym łapownictwie, zakazie robienia zdjęć i tym podobnych atrakcjach. David znał te wszystkie przeszkody i załatwił m.in. zezwolenie na robienie zdjęć (trzeba było podać model aparatu) oraz permit na opuszczenie Dżuby. Jak widać, w Sudanie Południowym fixer jest w zasadzie niezbędny, nie bylibyśmy w stanie wyrobić tych dokumentów samodzielnie. Dzięki pomocy Davida błyskawicznie dostaliśmy też aprobatę e-wizy, kosztującej zaporowe 120 USD. E-wiza jest do uzyskania tylko przy zaproszeniu z lokalnego biura.
……….
Wylecieliśmy z Asmary niemal punktualnie, po drodze przechodząc przez chyba 8 osób sprawdzających nasze paszporty czy bilety (kolejny przejaw bezsensownej bezpłatnej służby na rzecz państwa). Po przeskanowaniu bagażu każdy szedł jeszcze na kontrolę manualną. U mnie poszło szybko, ale Piotrka przetrzymali konkretnie.
W Addis wylądowaliśmy praktycznie o czasie, do kolejnego samolotu pozostała jednak mniej niż godzina. Wystarczająco, żeby połączyć się ze światem po trzech dniach bycia prawie off-line. W samolocie do Dżuby na prawie 200 miejsc zajętych było 21, za to w półtoragodzinnym locie dawali pełen obiad. Z tych dwudziestu jeden jakieś dziewiętnaście osób to byli oficjele, pracownicy ONZ i rozmaitych organizacji pomocowych. Pozostała dwójka to ja i Piotrek.
Przylot był bezproblemowy - chcieli jedynie wizę, certyfikaty szczepienia na covid i żółtą gorączkę – to pierwszy pozytyw. Drugi pozytyw - dwa dni wcześniej rząd Sudanu Południowego zniósł obowiązki testu na covid, więc na lotnisku nie musieliśmy spędzać dużo czasu. David już czekał i odwiózł nas do hotelu Rivercamp nad Białym Nilem, typowej enklawy dla białych i pracowników organizacji międzynarodowych, ogrodzonej i strzeżonej. Niezbyt lubię takie miejsca, ale po czterech dniach dość surowych warunków w Erytrei nie narzekałem na jeden dzień „luksusu”. Mieliśmy tam nawet basen i wreszcie bardzo dobry Internet. Hotel jest położony perfekcyjnie, tuż przy miejscu, gdzie zatonął statek pasażerski. Mogliby wrak usunąć, ale ponoć właściciele hotelu i goście się nie zgadzają. Popieram - wrak wygląda bardzo fotogenicznie zarówno w dzień, jak i w nocy. I stwierdzam ze smutkiem, że jest to jedyne fotogenicznie miejsce w całej Dżubie.
Kolejnego dnia z rana nasz fixer zabrał nas w długą drogę do Bor położonego w stanie Jonglei. Po drodze mijaliśmy tereny parku narodowego Badingilo, będącego miejscem wielkiej migracji zwierząt. My jednak żadnego dużego zwierzęcia nie spotkaliśmy. Przynajmniej ssaka, bo ogromne ptaki się zdarzały. Droga była całkiem dobra, choć asfalt skończył się dość szybko.
Zaraz za Dżubą zaczynają się tereny plemienne, z chatkami z trzciny, a nawet ludźmi ubranymi tylko w przepaski biodrowe (potem się dowiedzieliśmy, że te osoby w przepaskach to młodzieńcy czekający na inicjację jako mężczyźni, dorośli się tak skąpo nie ubierają). Z drogi nie udało się zrobić dobrych zdjęć, ale zatrzymaliśmy się przy dużym zbiegowisku. Okazało się, że to zawody zapaśnicze. W listopadzie przypada koniec pory deszczowej i czas żniw, kiedy to ludzie są najsilniejsi i chcą spróbować swoich sił w zapasach z konkurencyjnymi wioskami czy klanami. Publiczność reagowała bardzo żywo mimo, że większość walk zakończyła się remisem.