Po perypetiach z wizą myślałem, że najgorsze za mną. I rzeczywiście, lot do Wiednia był bezproblemowy, nikt mnie nawet nie pytał o dokumenty, mimo że koniec podróży był w Asmarze. W Wiedniu spotkałem się z Piotrkiem, który leciał wcześniejszym samolotem. Na check in jednak czekała nas niemiła niespodzianka - Piotrek dostał miejsce stand by, czyli nie miał pewności, czy poleci. Ethiopian ponoć notorycznie stosuje overbooking czyli sprzedaje więcej biletów niż miejsc. Powiedziałem, że w tej sytuacji też chcę zostać, ale byłem zmuszony do lotu, w przeciwnym wypadku musiałbym dopłacać. Piotrek został i w zasadzie na tym skorzystał, otrzymując 600 euro rekompensaty. Ja leciałem na środkowym, bardzo niewygodnym miejscu. W Addis przesiadałem się już piąty raz, więc lotnisko znam na pamięć - wiedziałem, gdzie są nieliczne miejsca, w których można doładować telefon czy skorzystać z toalety nie czekając w kolejce. Muszę przyznać, że z roku na rok lotnisko wygląda coraz lepiej.
Samolot do Asmary był wypełniony może w 30%, niemal w całości Etiopczykami i Erytrejczykami, choć oprócz mnie było chyba trzech obcokrajowców. Na lotnisku zrobili mi pseudo test antygenowy, ale nie czekając na wynik wyszedłem z lotniska. Wcześniej wymieniłem euro na miejscową walutę nakfa - co ciekawe, lepszy kurs miało euro niż usd, mimo, że międzynarodowy kurs tego dnia to 0,98 na korzyść usd.
Taxi do miasta kosztuje ponoć 20-25 usd, więc niemało. Piszę ponoć, bo sam udałem się na piechotę. Lotnisko jest blisko, choć dystans około 7km pokonałem w jakieś półtorej godziny. Umówiliśmy się z Piotrkiem, że będę czekał na niego w hotelu Crystal, więc tam się zatrzymałem, mimo, że nie była to najtańsza opcja - prosty pokój ze śniadaniem i wifi kosztował 60usd. Na szczęście wszystkie pozostałe noce spędziliśmy w trzy razy tańszym hotelu Embasoira.
Z Internetem w Erytrei jest straszny problem. Każdy mówi, żeby wcześniej zainstalować aplikację ha tunnel plus do vpn. Konia z rzędem temu, kto potrafi samodzielnie ją obsłużyć na miejscu, ale specjaliści w licznych kafejkach internetowych zrobią to za nas. Tak czy siak, nawet z aplikacją Internet był bardzo wolny, w sam raz na wiadomości na whatsapp czy proste przeglądanie lekkich stron. Aha, roamingu oczywiście nie ma, Polska karta sim jest bezużyteczna. To już mój szósty kraj, gdzie polski telefon milczy. Siódmym był zresztą Sudan Południowy. Nie działają też karty, nie ma bankomatów - jak za starych czasów cash is the king.
Sama Asmara robi za to bardzo dobre wrażenie. Erytrea była włoską kolonią, a Mussolini chciał i tu pokazać potęgę włoskiego imperium, budując dziesiątki pięknych willi i budynków publicznych. Wiele z nich zachowało się do dziś, przez co Asmara doczekała się zasłużonego wpisu na listę światowego dziedzictwa UNESCO jako przykład modernistycznego miasta, na pewno unikalnego na tym kontynencie.
Ikoną miasta jest
Fiat Tagliero – stacja benzynowa w kształcie samolotu. Miasto do tej pory zachowało włoską duszę, nawet ludzie zagadują turystów po włosku. Nie ma problemu z dobrą kawą, a w restauracjach króluje spaghetti czy pizza.
Pisząc o Erytrei nie mogę uniknąć porównań z ich sąsiadem Dżibuti. Porównanie to wypada jednoznacznie pozytywnie na korzyść Erytrei. Ludzie są o wiele milsi, kraj wygląda dużo bardziej przyjaźnie. Nie bez znaczenia są warunki pogodowe. W Dżibuti w maju mierzyłem się z 40-stopniowymi upałami. Asmara leży na wysokości 2300 m n.p.m. i temperatura wynosiła przyjemne 20 stopni, wieczorem spadając do takich wartości, że bluza była wskazana. Jest tu też znacznie taniej, niż u sąsiada z południa, choć niektóre ceny potrafią zadziwiać. Piwo w knajpie kosztuje w granicach dolara za butelkę 0,33, ale już puszka o takiej samej pojemności kupiona w sklepie będzie kosztować 2,5 dolara! Znajomość angielskiego jest, o dziwo, całkiem dobra, ludzie znają na ogół tyle słów, że da się dogadać.
Z godnych polecenia miejsc w Asmarze wymienić można wspomniany już kościół MB Różańcowej, katedrę autokefalicznego kościoła chrześcijańskiego Erytrei Enda Mariam czy centralny meczet. Przy katedrze napotkaliśmy religijną celebrację z tańczącymi i śpiewającymi kobietami. Zrobiliśmy zdjęcia i nagraliśmy filmiki, ale nie spodobało się to jednej z pań, która kazała usunąć zdjęcia. Usunąłem na chwilę :)
Jeśli chodzi o religię, Erytrea jest państwem podzielonym niemal po równo pomiędzy chrześcijan i muzułmanów. Oczywiście na wybrzeżu przeważają muzułmanie, którzy przybyli tu chwilę po ucieczce Mahometa z Mekki. W Massawie można zresztą znaleźć najstarszą jakoby kapliczkę muzułmanską (shrine) na świecie. W górach przeważają chrześcijanie, ale i w stolicy muzułmanów jest bardzo dużo. Kościół Erytrei otrzymał autokefalię po uzyskaniu niepodległości, poprzednio był częścią kościoła etiopskiego.
Zaskoczyłem się nieco widząc pomnik Puszkina w centrum miasta, ale potem przypomniałem sobie, że jego dziadek był przecież Afrykańczykiem. Uczono mnie w szkole, że pochodził z Etiopii, choć najnowsze badania wskazują, że raczej z Zachodniej Afryki.
Na deser – ślady Geobloga widać też w Asmarze :)