Jedną z najfajniejszych rzeczy podczas podróży jest docenianie drobnych rzeczy, które większość z nas uznaje za oczywistość – a już na pewno żyjące w komforcie dzieci. Kiedyś po odbyciu
15-dniowego rejsu starą łajbą po Morzu Barentsa i Karskim) bez zawijania do portu doceniłem, jak dużym komfortem jest ciepły prysznic czy w ogóle dostęp do ciepłej wody. W Peru, kiedy po ponad 25 godzinach jazdy po fatalnych drogach (po drodze osiągnęliśmy najwyższy punkt w naszym życiu – Abra Huachucocha na wysokości 4 341 m. n.p.m. – wyżej o 150 m. od poprzedniego rekordu z Argentyny) zobaczyliśmy na stałe asfalt, doceniliśmy, jaki to wspaniały wynalazek.
Cud, że samochód to przeżył, choć był tak brudny, że nie dało się użyć wycieraczki z tyłu. Nawet ludzie na stacji benzynowej w okolicach Huancaspata (gdzie spaliśmy w najgorszych chyba warunkach w historii naszych podróży – pokój zamykany na kłódkę, diabelnie zimno, obskurna łazienka na zewnątrz i wąskie łóżka), gdy im powiedziałem, jak długa droga jeszcze mnie czeka, ze współczuciem mówili
pobre carro czyli „biedny samochód”. Na szczęście mycie jest w Peru bardzo tanie – człowiek, który w Chavin de Huantar mył ręcznie mój samochód przez prawie godzinę wziął za to 10 soli, czyli jakieś 12 złotych.
W dniu dotarcia do asfaltu dokonała się we mnie mała przemiana. Dotychczas chyba raz czy dwa w życiu brałem autostopowicza, a podróżując we czwórkę z rodziną – zupełnie nigdy. Widząc machającego człowieka w połowie drogi między Chullin a Pumabambą najpierw go minąłem, a potem dałem po hamulcach, uzmysłowiwszy sobie, że przecież tą drogą samochód jedzie ze trzy razy na godzinę i biedaczysko będzie czekał nie wiadomo ile. Pan okazał się bardzo sympatyczny – pracował w wiosce przy budowie kanalizacji, ale ekipa potrzebowała materiałów, które są dostępne tylko w Pumabambie. No to go wysłali, a 40-kilometrowa trasa tam i z powrotem miała mu zająć ponad 24 godziny. Nie jestem orłem z hiszpańskiego, ale znam ten język wystarczająco, aby podtrzymać rozmowę, więc dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy o codziennym życiu w Peru. Biorąc pod uwagę poziom cen, standardowe zawody, które w Polsce nie dają zbytnio zarobić, w Peru dają nadzieję na godne życie – spotkaliśmy m.in. nauczycielkę szkoły podstawowej w niewielkiej mieścinie, która odchowała już dzieci i twierdziła, że powodzi się jej tak dobrze, że za kilka miesięcy wyjeżdża na wycieczkę do Meksyku. Inni potwierdzali, że dobrze się wiedzie m.in. pielęgniarkom czy policjantom.
Na pewno dobrze wiedzie się politykom, sądząc po aktywności kampanii wyborczej. Wybory samorządowe dopiero w październiku, a już w czerwcu niemal wszystkie budynki na prowincji są pomalowane w barwy poszczególnych partii i kandydatów.
Mężczyzna z pustkowia okazał się przełomowy – w sumie podczas podróży po Peru wzięliśmy autostopowiczów siedem razy. Niemal każdy oferował pieniądze za podwózkę (oczywiście odmawiałem) – widać, że w tym kraju autostop jest traktowany jako alternatywa dla regularnego, płatnego transportu publicznego.
Do
Chavín de Huántar przyjeżdża niewielu turystów, ale dla nas było niemalże jak Paryż. Mnóstwo restauracji, wszystkie udogodnienia, a nawet mówiący po angielsku personel hotelowy – tego nie doświadczyliśmy przez ostatnich kilka dni. Jeśli ktoś zdecyduje się do Chavín de Huántar przyjechać, ze pewnością nie pożałuje. A wszyscy przyjeżdżają, żeby zobaczyć stanowisko archeologiczne o tej nazwie, stolicę cywilizacji Chavin, która w swoim rozkwicie (1200-600 p.n.e.) stanowiła prawdziwe imperium. Zwiedziwszy Chavin już w pierwszym tygodniu zamknęliśmy klamrą wszystkie kamienie milowe w historii Peru – od najwcześniejszej kultury Norte Chico (tej od Caral-Supe), poprzez Chavin, Casma-Sechin (od Chankillo i Cerro Sechin), Moche (Huaca de la Luna i Sol), Chimu (Chan Chan) do Inków (Marcahuamachuco) i podboju hiszpańskiego (reprezentowanego przez centrum Trujillo).
Rozpoczęliśmy zwiedzanie Chavin od małej różnicy zdań ze strażnikiem (chciał od nas certyfikatu szczepienia do miejsca na otwartej przestrzeni) a potem od lekkiego zawodu – początkowe budowle są nieciekawe i zamknięte dla publiczności. Ale już po kilkunastu minutach było wielkie łał, kiedy to weszliśmy na teren Zamku (El Castillo), centralnego placu i tzw. Wczesnej Świątyni. Samo Chavin określiłbym jako skrzyżowanie budowli prekolumbijskich z Meksyku (przy czym trzeba pamiętać, że meksykańskie są młodsze o co najmniej tysiąc lat!) oraz podziemnych miast z Kapadocji – Dernikuyu i Kaymakli. Skojarzenie z Kapadocją jest może przesadne, ale w Chavin można zejść do podziemi i przejść korytarzami chyba ponad sto metrów. Pokonując jeden z korytarzy dojdziemy do ekscytującego pomnika bóstwa. Jakby tego było mało, po drodze można podziwiać świetne przykłady sztuki. A jak komuś i tego za mało, reszta znajduje się w muzeum po drugiej stronie miasteczka.
.
Wracając do cywilizacji przejeżdżaliśmy przez
Park Narodowy Huascaran, obejmujący najwyższy szczyt Peru o tej samej nazwie, wznoszący się na 6 768 m. n.p.m. Aż tak wysoko nie wjechaliśmy, ale i tak pobiliśmy nasz rekord wysokości – Tunel de Kahuish na 4 516 m. n.p.m., 175 metrów wyżej niż poprzedniego dnia.
A trzeba wam wiedzieć, że dzień skończyliśmy śpiąc nad samym morzem…
A to wcale nie był rekord pokonanej w ciągu dnia amplitudy…
…i do rekordu zabrakło bardzo dużo, gruuubo ponad 1000 metrów.
Jak ja uwielbiam ten kraj geograficznych ekstremów!