Peruwiańskie wybrzeże to praktycznie sama pustynia. Życie koncentruje się w dolinach spływających z Andów licznych rzek, bo po tej stronie Andów praktycznie w ogóle nie pada (średnia suma opadów dla Limy to 7 do 12 mm deszczu rocznie). Krajobraz jest nieco przygnębiający, tym bardziej, że niebo jest często zachmurzone, a mgła to zjawisko niemal codzienne. Ale wystarczy wyjechać kilkadziesiąt kilometrów na wschód (i 2000-3000 m do góry), przekraczając barierę Andów, aby zobaczyć zupełnie inny krajobraz, z mnóstwem zieleni. Takie widoki czekały nas na 4-godzinnej drodze z Trujillo do
Huamachuco, podczas której z poziomu morza wjechaliśmy na wysokość 3500 m, jadąc po drodze ze śniegiem na poboczu!
O ile Trujillo jest nieco na uboczu turystycznego szlaku, Huamachuco to już kompletny wygwizdów, w którym turyści praktycznie się nie pojawiają. Widać to choćby po booking.com – w promieniu co najmniej kilkudziesięciu kilometrów nie ma żadnych dostępnych hoteli. Na szczęście zdążyłem już na tyle poznać Peru, żeby się tym nie martwić – w tym kraju nawet w zabitej dechami wsi można spotkać jakiś hospedaje, a często nawet pełnoprawny hotel. I rzeczywiście, nigdzie nie mieliśmy problemu ze znalezieniem noclegu, choć z ich jakością bywało bardzo różnie, a raz nawet tragicznie.
Jadąc do Huamachuco i dalej rozpoczynaliśmy najbardziej ekscytującą część podróży, zanurzając się w prawdziwą peruwiańską głuszę. Jeszcze w Huamachuco nie jest tak źle – z Trujillo wiedzie dobra, w 100% asfaltowa droga. Samo miasto ma ok. 70 tys. mieszkańców i wszystkie oznaki cywilizacji. Kilkanaście kilometrów od miasta znajdują się bardzo ciekawe ruiny miasta Inków –
Marcahuamachuco. Wstęp wolny, choć trzeba się trochę powspinać, co przy wysokości około 3400 m n.p.m. było już odczuwalne.
Huamachuco było jednak tylko przystankiem w drodze dalej na wschód. Naszym ostatecznym celem było Pataz, niewielkie miasteczko górnicze, brama do Parku Narodowego Rio Abiseo, najtrudniejszego do zwiedzenia miejsca z listy UNESCO w Peru. Odległość z Huamachuco do Pataz to tylko 146 km, ale Google Maps pokazuje, że na ich pokonanie potrzeba aż sześć i pół godziny! Nie wierzycie, spójrzcie na zrzut ekranu!.
Byłem nastawiony na dość ekstremalne przygody, ale przyznam, że ta droga i mnie zaskoczyła. Wąska, gruntowa droga, wznosząca się na wysokości grubo ponad 3000 m n.p.m., gdzie po jednej stronie jest przepaść, a gdy z naprzeciwka nadjeżdża samochód (a jeszcze lepiej ciężarówka, co też się często zdarzało), trzeba cofać i szukać miejsca do minięcia się na centymetry. Te cofania, gdy przepaść była z prawej strony, były wyjątkowo stresujące dla mojej żony, która już widziała siebie na dnie. Nie pomagały częste widoki krzyży - pamiątka po osobach, które spadły w przepaść. Niekiedy krzyży w jednym miejscu było aż kilkanaście, niechybny znak, że spadł tam autobus.
Droga ostatecznie zajęła nam ponad 7 godzin (przeciętna ok. 20 km/h) i po drodze nie widzieliśmy ani jednego samochodu osobowego – same pickupy, autobusy i ciężarówki. Strach pomyśleć, co by było, gdyby popadało – nieustannie drżałbym, że się ześlizgniemy. A ja chciałem tę trasę robić w lutym…