Ostatniego dnia wybrałem się w długą, 250-kilometrową drogę do
Kolo, małej wioski mniej więcej w połowie drogi z Aruszy do Dodomy, znanej ze swoich wpisanych na listę UNESCO rysunków naskalnych (stanowisko nazywa się
Kondoa, od nazwy najbliższego wielkiego miasta). Zwiedzanie popularnych tanzańskich atrakcji ma tę wadę, że ciężko jest je zorganizować samemu – najlepszą, a czasem jedyną opcją jest wykupienie safari. To nie jest mój ulubiony styl zwiedzania, a gdy biuro podróży krzyknęło mi 400$ za 2-dniową wycieczkę do Kolo z Aruszy, bez wahania wypożyczyłem samochód i pojechałem tam samodzielnie. Samo wypożyczenie też nie należy do najtańszych – za najmniejszy wariant Toyoty Rav 4 standardowa stawka wynosi 80$ za dzień - ale dawało mi upragnioną swobodę.
Droga, wybudowana zaledwie 5 lat wcześniej, jest tu bardzo dobra i równa, choć prowadzi przez wiele wiosek i miast. W tym wypadku to nawet zaleta, bo można z bliska obserwować życie mieszkańców – w sobotę było to szczególnie przyjemne, bo zdaje się, że to dzień targowy.
Wszelkiego rodzaju obszary zabudowane, z limitem prędkości do 50 km/h, to też raj dla tanzańskiej policji. Policji na drogach w Tanzanii jest bez liku i sam się zdziwiłem, dlaczego na trasie Arusza – Moszi – Arusza ani razu nie zostałem zatrzymany. W drodze do Kolo nie miałem takiego szczęścia – zatrzymał mnie policjant, twierdząc, że przekroczyłem prędkość. Zaprotestowałem, na co polecił zawrócić i podjechać do zaparkowanej 200 metrów dalej ciężarówki. A tam ukryty w kabinie siedział policjant z radarem, który oczywiście potwierdził zdjęciem moje wykroczenie. Drugi raz zostałem złapany, gdy policjant zrobił mi zdjęcie idealnie na znaku ograniczenia prędkości – zdążyłem zwolnić do 60 km/h, ale to nie wystarczyło.
„This is Tanzania, man” – powiedział do mnie jeden ze złapanych na ograniczeniu kierowców. Stawka mandatu wynosi 30k TZS (około 12$), niezależnie od wykroczenia. Tanzańskie zatrzymania oznaczały, że w ciągu dwóch tygodniu dostałem mandaty z trzech różnych kontynentów – poza Tanzanią z Polski (pierwszy raz od 10 lat!) i korespondencyjnie z Brazylii.
Visitors Center znajduje się tuż przy samej drodze Arusha-Dodoma, nie ma możliwości go przegapić. Na miejscu czeka podobno kilku przewodników, więc nie trzeba nic rezerwować wcześniej – tym bardziej, że, jak widziałem w księdze wizyt, turystów nie ma zbyt wielu. Mój przewodnik był szczerze zdziwiony widząc mzungu bez kierowcy i myślał, że na stałe mieszkam w Tanzanii. Uprawniałoby mnie to do sporej zniżki w opłacie, ale postanowiłem powiedzieć prawdę.
Przewodnik dał mi możliwość dojechania do różnych miejsc ze sztuką naskalną, ale odniosłem wrażenie, że zniechęcał do zwiedzania innych stanowisk niż najbliższe, tj. B1, B2 i B3. Biorąc pod uwagę ograniczenia czasowe i nie chcąc wracać po zmroku, zdecydowałem się tylko na nie. Są oddalone kilka kilometrów od Visitors Center, po bardzo słabej drodze, która, choć nie wygląda, może być pokonana normalnym samochodem (sam widziałem, jak zrobili to strażnicy parkowi). Stanowiska B1, B2 i B3 są położone w jaskiniach na wzgórzach, wymagających trochę wspinaczki (dość wymagającej, ale bez przesady – ja pokonałem trasę w klapkach, mając strasznie obolałe stopy po trekkingu na Kilimandżaro dnia poprzedniego). Plusem są ładne widoki na najbliższą okolicę.
Jeśli chodzi o samą sztukę naskalną, dostałem to, czego się spodziewałem, ale nie doznałem efektu wow. Rysunki przedstawiają standardowe zwierzęta, sceny polowań i życia codziennego. Choć wydawały się dość wyraźne, na zdjęciach pokazują się dość przybladłe. W porównaniu ze wspaniałymi (i sporo starszymi) rysunkami z Serra da Capivara w Brazylii, widzianymi przeze mnie miesiąc wcześniej, wypadają słabiej.
________
Pora krótko podsumować Tanzanię, a najkrócej to zrobić stwierdzając – jest dobrze, ale drogo! Dość powiedzieć, że za samodzielny 12-dniowy wyjazd zapłaciłem niewiele mniej, niż na trzy tygodnie w Brazylii dla 4-osobowej rodziny. Fakt, że jakość odwiedzanych miejsc jest wysoka, ale nie ulega wątpliwości, że dla Tanzańczyków dochód z turystyki jest ważny i kroją turystę gdzie się da. Gros opłat za safari idzie do kasy państwa, a mimo wysokich cen realna marża firmy organizującej safari to jakieś 20% (szacunek na podstawie rozmów z różnymi organizatorami).
Z uwagi na bardzo napięty program musiałem wszystko rezerwować wcześniej. Przez to pewnie zapłaciłem trochę więcej, ale nie straciłem w zasadzie ani połowy dnia ze swojej wycieczki. Safari rezerwowałem przez safaribookings.com, a firmą, która organizowała to na miejscu było Uhuru Travels&Tours z Zanzibaru. 4-dniowe safari do Tarangire, Serengeti i Ngorongoro z pięcioma (chwilowo szcześcioma) innymi osobami i podstawową opcją noclegu kosztowało mnie 750$. Rozmawiałem z innymi i wszyscy płacili bardzo podobne stawki.
Jeśli ktoś ma więcej czasu, można rozejrzeć się za safari na miejscu. Firm organizujących jest od groma i na pewno da się coś urwać z ceny (jak by nie patrzeć, może po drodze odpaść aż dwóch pośredników). Szczególnie przypadł mi do gustu młody przewodnik, który mówi doskonałym angielskim i właśnie zaczyna oferowanie swoich własnych wycieczek. Firma nazywa się African Choice Safaris i można ją znaleźć pod linkiem www.africanchoicesafaris.com.
Minusem Tanzanii jest też takie poczucie, że prawie każdy miejscowy chce mzungu skubnąć, za nawet drobną przysługę żądając opłaty. Pod koniec wyjazdu trochę mnie już to męczyło.
Koniec narzekania, czas spojrzeć na jaśniejsze strony tego pięknego kraju. Poza atrakcjami turystycznymi kraj jest dość tani, zakwaterowanie można znaleźć za naprawdę śmieszne pieniądze. Serdecznie polecam Meru Hostel (nie mylić z Meru Hotel) w Aruszy, w którym za własny pokój ze śniadaniem u przemiłego gospodarza Lewisa płaciłem mniej niż 10$. Tanie jest też wyżywienie.
W kraju najbardziej rzuca się w oczy to, że jest wyjątkowo czysto. Nigdzie nie ma śmieci, co w kraju takim jak Tanzania zakrawa niemal na cud. Zabronione jest korzystanie z foliowych torebek, choć nie widziałem, żeby sprawdzali pod tym kątem turystów (co się może ponoć zdarzyć w Rwandzie, która ma podobne zasady).
Jeśli chodzi o koronawirusa, w kraju nie ma zupełnie żadnych restrykcji, można poczuć się jak przed marcem 2020. Nikt nie nosi masek, nie sprawdza temperatury (poza lotniskami), nie ma obowiązkowych testów. Spotkani Tanzańczycy mieli poczucie, że choroba się ich nie ima, w czym może być sporo racji, bo społeczeństwo jest młode i generalnie zdrowe (czytaj: nieobciążone chorobami cywilizacyjnymi, jak cukrzyca czy nadciśnienie). Ostatnie raporty pokazują jednak, że nie jest tam aż tak różowo, szpitale zaczynają się zapełniać i nie wiadomo, jak długo jeszcze potrwa ten stan beztroski. Tym bardziej, że kilka dni temu zmarł – podobno na covid! – prezydent John Magufuli.
____
Spędziłem w Tanzanii 11 pełnych dni i w tym czasie chciałem zobaczyć wszystkie 7 miejsc z listy UNESCO. Program miałem niesamowicie napięty, do tego stopnia, że po przyjeździe o 24.00 już o 7 rano miałem dalsze punkty programu. Wszystko poszło jak po sznurku i udało się wypełnić program w 100%. Brawo ja ;-)
Teraz, na początku kolejnego lockdownu, perspektywy dalszych wyjazdów wyglądają blado. Mamy wprawdzie kilka rzeczy zaplanowanych na czerwiec i lipiec, ale może i do tego czasu uda się gdzieś wyskoczyć. Żonę już mam zaszczepioną, sam nie mam na razie na to szans, ale już mnie nosi poza kraj. A jak się nie uda, zawsze pozostają podróże po Polsce, w której zostało nam jeszcze całkiem sporo do zobaczenia. Tak, jak ostatnio, będziemy pewnie łączyć siły z Genek Team i spotykać się z innymi geoblogowiczami. Rok 2021 na pewno będzie podróżniczo aktywny!