Nowy Rok rozpocząłem od safari na piechotę, czyli spaceru po dżungli w towarzystwie lokalnego przewodnika. Po raz kolejny przyznaję, że organizacja jest tu w pełni profesjonalna – powitał mnie przedstawiciel lokalnego plemienia, ubrany (a w zasadzie nieubrany) w strój, którego ponoć ludzie buszu tradycyjnie używają do polowania. Pewnie sporo w tym stylizacji, tym bardziej, że w okolicy nikt już nie żywi się wyłącznie w lesie, ale na pewno przewodnik znał się na rzeczy. W stroju bojowym skradał się w taki sposób, że mimowolnie mzungu musiał złapać klimat. Akurat padał deszcz i trochę komicznie wyglądało, gdy obok bosy i prawie nagi przewodnik prowadził grupę ubranych w płaszcze przeciwdeszczowe turystów. Ja postanowiłem się trochę bardziej wczuć w klimat, więc solidarnie mokłem, choć ubrany w t-shirt.
Przewodnik uzbrojony był w groźnie wyglądającą dzidę, ale gdyby napotkany zwierzak się jej nie przestraszył, za nami szedł drugi strażnik ze strzelbą. W tym przypadku ostrożność nie była chyba przesadna – w buszu można się natknąć na hienę czy hipopotama, a szczególnie w przypadku tego drugiego to naprawdę nie są żarty.
Niebezpiecznych zwierząt nie udało się spotkać, ale i tak było fajnie. Przewodnik pokazywał dużo i dużo opowiadał o zwyczajach społeczności łowieckich. W niektóre z nich trudno uwierzyć – na przykład w to, że popularnym napojem na wzmocnienie jest wywar z gotowanych odchodów (!) słonicy, pomieszany z sokami i przyprawami. Kupa słonia płci męskiej się nie nadaje, ponoć dlatego, że jest za mało mokra – słonica sika w swoje odchody, a słoń z powodów anatomicznych jakieś pół metra dalej.
Może to przez ten wywar w Tanzanii oficjalnie nie ma koronawirusa?
Przewodnik pokazał małą roślinkę, która przy dotknięciu ponoć strasznie swędzi i wywołuje potrzebę drapania, czasem aż do krwi. Jak żona po porodzie nie chce się z mężem kochać, koleżanki z plemienia usypiają ją i wcierają roślinkę w miejsce, które tylko mąż może skutecznie podrapać…
Opowiadał też o termitach, które w sytuacjach kryzysowych służą w dżungli za szybkie źródło pożywienia. Jak głodny myśliwy nie daje już rady polować, rozbija kopiec od góry i zaczyna dmuchać powietrzem w głąb. Wywołuje to panikę wśród termitów, które tysiącami zaczynają wychodzić na zewnątrz i można je pożerać garściami. Sam spróbowałem i były naprawdę smaczne!
Kiedy doszliśmy do baobabu, przewodnik stanął, wzniósł ręce do góry, przyłożył je do czoła i złożył drzewu pokłon. To na pewno było trochę przedstawienie dla mzungu, bo gdyby tubylcy robili to przed każdym baobabem, to by przez cały czas tylko machali rękami i kłaniali się. Niemniej jednak w tradycyjnych wierzeniach baobab jest łącznikiem ludzi z bogami, a sok z tego drzewa jest pierwszym pokarmem, który daje się nowo narodzonemu dziecku. Kiedy ktoś chce wsparcia boga czy bogów, wycisza się i medytuje, wkłada w uszy kulki z drewna baobabu i idzie (koniecznie w pojedynkę) spać. Nazajutrz rano baobab przekaże mu najlepsze rozwiązanie problemu.
Z Selous pojechaliśmy do
Kilwa Masoko, przez jakieś trzy godziny jadąc okropną drogą, którą bezpiecznie pokonać można tylko na motorze lub offroadowym dżipem. Gdy jest sucho, można przejechać nawet tirem, ale gdy tylko popada robi się tak ślisko, że tir stoi i czeka aż droga wyschnie. To nie żarty, widzieliśmy trzy takie tiry, a gdybyśmy mieli pecha, mogłyby zupełnie zablokować drogę stojąc w poprzek. Plusem jazdy po tych wertepach była możliwość obserwowania prawdziwego życia na tanzańskiej prowincji.
W Kilwa Masoko z drugim przewodnikiem przeprawiliśmy się promem do
Kilwa Kisiwani, ruin miasta, którego korzenie sięgają VIII w. n.e., początków ekspansji terytorialnej islamu. Według legendy, sułtanat założyli władcy Szirazu i, choć źródła historyczne nie potwierdzają obecnie tej tezy, wydaje się być uznawana za prawdziwą – to samo powiedział mi przewodnik.
Niezależnie od pochodzenia założycieli, ciąg dalszy dziejów Kilwa Kisiwani jest dobrze udokumentowany. Od X w. do początków XVI w. istniał tu
Sułtanat Kilwa, będący lokalnym centrum politycznym i ekonomicznym. Jego upadek nastąpił wraz z przybyciem Portugalczyków, którzy jednak szybko ustąpili pola Omańczykom.
Wszyscy ci władcy pozostawiły w Kilwa Kisiwani wspaniałe budynki. Wycieczkę rozpocząłem od
Husuni Kubwa, spektakularnych ruin pałacu sułtana z XIV w., a więc z czasów Sułtanatu Kilwa. Ruiny są bardzo dobrze zachowane i dają dobre wyobrażenie o tym, jak potężne było to królestwo – pałac jest naprawdę rozległy i wyposażony w wiele uprzyjemniających życie nowinek, jak pierwszy w Afryce (przynajmniej według słów przewodnika) basen. Z wykopanej przez niewolników sułtana XIV-wiecznej studni do dziś mieszkańcy okolicznej wioski czerpią wodę – widziałem na własne oczy!
Pałac Husuni Kubwa do pozostałych ruin dzieli około kilometra i 15-20 minut marszu wśród wiejskich zabudowań. Spacer w upale i przy dużej wilgotności nie należy do najprzyjemniejszych, choć obserwacja miejscowego życia częściowo to wynagradza. Największa grupa ruin znajduje się w północno-zachodnim krańcu wyspy. Zwiedzanie rozpocząłem od starego cmentarza sułtana i jego rodziny, aby następnie przejść do najbardziej spektakularnej części ruin z
Pałacem Makutani (wspaniały pałac z okresu omańskiego) i
Wielkiego Meczetu – pierwszego meczetu kongregacyjnego w Afryce Subsaharyjskiej. Ostatnim odwiedzonym budynkiem był dobrze zachowany fort – wybudowany przez Portugalczyków w trakcie ich krótkiego panowania na wyspie, ale rozbudowany i ulepszony przez Omańczyków.
Ogólnie ruiny są w niezłym stanie, prace konserwacyjne cały czas trwają, a ogrom budynków, które pozostały, daje dobre wyobrażenie o tym, jak potężnym ośrodkiem była kiedyś Kilwa. Zdecydowanie zasłużony wpis i jedno z ciekawszych miejsc na tanzańskiej liście UNESCO, a dla mnie wspaniały początek 2021 r. (ruiny zwiedzałem dokładnie w Nowy Rok).
Mój wyjazd do Kilwa Masoko był zorganizowany, ale bez problemu można załatwić wszystko na miejscu. Z Dar es Salaam jeżdżą tu autobusy, a centrum dla zwiedzających z przewodnikami znajduje się 300m od portu, z którego odpływają łódki do ruin Kilwa Kisiwani. Kilwa Masoko jest samo w sobie popularnym miastem ze sporą bazą hotelową. Ja miałem przyjemność mieszkać w domku 100 m od plaży, obserwując setki ludzi spacerujących po plaży i celebrujących nowy rok.