Następnego dnia udaliśmy się do
Aparecidy, do bazyliki Matki Bożej. Nie jestem wielkim zwolennikiem zwiedzania sanktuariów, które nie mają walorów zabytkowych, ale tu zrobiłem wyjątek.
Bazylika Matki Bożej to drugi największy kościół świata jeśli chodzi o powierzchnię wewnętrzną i liczbę ludzi, których zdolna jest pomieścić, zaraz za bazyliką św. Piotra. Matka Boża z Aparecidy to patronka Brazylii i rozlicznych kościołów w całym kraju.
Do Aparecidy przybyliśmy w niedzielę rano, chyba w najgorszym możliwym czasie do spokojnego zwiedzania bazyliki. Przed 10.00 stały tam już tysiące samochodów i najbliższe parkingi były już zajęte. Znaleźliśmy miejsce na dalszym, ale na jego samym początku, tylko 20 minut drogi od kościoła. Gdyby ten się zapełnił, dostępny jest jeszcze jeden parking, z którego do bazyliki można dojechać shuttle busem.
Na miejscu oczywiście tłumy ludzi i straszny gorąc, co przy obowiązku noszenia maseczek sprawiło, że co chwila musiałem wycierać twarz. Brazylijczycy są zdyscyplinowani i praktycznie wszyscy nosili maseczki, wliczając w to małe dzieci. Całej bazyliki nie dało się zwiedzić z powodu mszy, ale była możliwość wejścia od tyłu, przejścia obok figurki Matki Boskiej, od której wszystko się tu zaczęło, a także rzucenia okiem na wnętrze świątyni. Ogrom bazyliki robi wrażenie, choć 40 lat po wybudowaniu wymaga trochę renowacji.
Nasz dalszy plan przewidywał dostanie się do
Tiradentes drogą MG-158 oraz 354 i 383 przez Pouso Alto i Cruzinha. Niestety, tego dnia nie miałem jeszcze brazylijskiej karty SIM, w związku z czym zamiast z Google Maps korzystałem z maps.me. Zwykle nie mam zastrzeżeń do maps.me, ale w przypadku mniej uczęszczanych tras czasem zawodzą. Szczytem było wepchanie nas w
irańskie góry na nieoświetlone i nieoznaczone drogi, przez które jeden samochód przejeżdża raz na dwie godziny. Tutaj też mi się coś nie zgadzało, po drodze miało nie być dróg płatnych. Tym razem maps.me pokazało inną trasę przez Resende i Bocaina de Minas. Zorientowałem się trochę za późno i już nie było sensu zmieniać trasę. Na papierze wyglądała nieźle, mieliśmy jechać cały czas drogą stanową. Ale określenie trasy jako stanowa nic w Brazylii nie znaczy, bo szybko z asfaltu zjechaliśmy na drogę gruntową, która ostatecznie ciągnęła się przez kilkadziesiąt kilometrów! Gdybym nie miał SUVa, nieźle bym się spocił, ale i SUV mógłby nie dać rady tej drodze w porze deszczowej. Poglądowo przesyłam dwa zdjęcia z tej trasy, choć w rzeczywistości często było gorzej niż na nich.
Dojechaliśmy wreszcie do Tiradentes, rozpoczynając dwudniowy maraton po kolonialnych miasteczkach Złotego Szlaku w Minas Gerais. Tiradentes - nazwane tak na cześć bohatera brazylijskiej walki o niepodległość - było wspaniałym startem, choć akurat tam dopadł nas niewielki deszczyk. Nic dziwnego, wszak druga połowa listopada to początek brazylijskiej pory deszczowej. Na szczęście porządny deszcz dopadł nas tylko raz, bardzo nieznacznie modyfikując nam plany.