Nie mamy ostatnio szczęścia do początków długich podróży, szczególnie do Ameryki Łacińskiej. W
Meksyku policja wyłudziła od nas haracz. W
Chile pierwszego dnia ukradli nam plecak z paszportami.
Do trzech razy sztuka?
A gdzie tam! I tym razem mieliśmy duży skok ciśnienia już na samym początku. A było to tak.
Po wielu perturbacjach z rezerwacją ostatecznie podróż miała rozpocząć się w piątek, 20 listopada, samolotem Lufthansy o 7 rano z Warszawy do Frankfurtu, gdzie mieliśmy czekać 11 godzin na lot LATAM do Sao Paulo. Można było zrobić check-in online, ale wyskakiwały mi jakieś błędy. Przyjeżdżamy na lotnisko o 5:30, podchodzimy do stanowiska odprawy… a tu zonk, pracownicy twierdzą, że bilet został źle przepięty i nie mogą nam wystawić kart pokładowych do Frankfurtu. Kolejne odcinki podróży podobno pokazują się prawidłowo. Gorączkowe wyjaśnianie w Lufthansie, bezskuteczne próby dodzwonienia się do LATAM – nic nie pomagało. W międzyczasie check in został zamknięty, bramka została zamknięta i już wiedzieliśmy, że nie polecimy.
Dodzwoniłem się w końcu do LATAM, zacząłem organizować przepięcie biletu, gdy podszedł do mnie pracownik odprawy Lufthansy i oznajmił, że udało im się samodzielnie dodzwonić do LATAM i przenieść bilet na 16.30. Dali nam karty pokładowe na cały lot i pozwolili nadać bagaż.
Poza półtoragodzinną nerwówką sytuacja wyszła nam na dobre. Zamiast kwitnąć 11h na lotnisku we Frankfurcie (na miasto nie opłaciło się wyjść, wszak Niemcy mają lockdown i nie można nawet normalnie zjeść w restauracji), wróciliśmy do domu i tam spokojnie czekaliśmy na kolejny lot. Adam wziął udział w lekcji online i oznajmił wychowawczyni, że jeszcze nie lecimy bo tata zapomniał kupić biletu :D :D
Wróciliśmy na Okęcie przed 15.00 i tym razem loty przebiegły bez problemu. Główny lot LATAM do Sao Paulo zaskakująco wypełniony w około 80%, choć niektórzy szczęśliwcy mieli nawet 3-4 miejsca dla siebie. My musieliśmy się zadowolić naszymi miejscami i trochę narzekaliśmy na LATAM – jedzenie było dość słabe, a rozrywka tragiczna, nie można było nawet posłuchać muzyki, bo 80% stanowiła popowa sieczka po portugalsku i hiszpańsku. Opinię o linii zmieniłem dopiero na locie powrotnym, ale do tego dojdziemy.
Tradycyjnie nie rezerwowałem wcześniej noclegów na miejscu, ale samochód trzeba było zarezerwować. O ile wcześniej ofert było wiele, kilka dni przed wyjazdem na zawsze używanym przeze mnie Economycarrentals opcje zawęziły się do absurdalnie drogich. Lepiej było w Rentalcars, ale najlepszą cenę otrzymałem rezerwując samochód bezpośrednio na stronie Localiza Hertz, największej firmy wynajmującej samochody w Brazylii. Wiedząc, że czeka nas dużo jazdy po niepewnych, pełnych progów zwalniających drogach, tym razem zdecydowałem się na większy samochód – SUV w automacie. Później wiele razy błogosławiliśmy ten wybór, przemierzając brazylijskie wertepy, niekiedy w 100-kilometrowych odcinkach drogi gruntowej. Samochód na 18 dni kosztował mnie 3015 reali, co mój bank przewalutował na 2250 zł. Depozyt śmiesznie niski, bo 1500 reali. Co ciekawe, zamawiając samochód na stronie nie musiałem w ogóle nic płacić, całość została uregulowana na miejscu.
Lot z Sao Paulo do Rio de Janeiro też przebiegł bez zakłóceń i punktualnie o 8:40 zameldowaliśmy się na krajowym lotnisku Santos Dumont (SDO), przepięknie położonym tuż nad Zatoką Guanabara. Przy lądowaniu mogliśmy podziwiać panoramę Rio, które jest chyba najpiękniej położonym dużym miastem na świecie.
Z lotniska bus przewiózł nas do centrum Localiza Hertz, tam załatwiliśmy szybkie formalności i już po niecałej godzinie od wylądowania rozpoczęliśmy zwiedzanie. Moim założeniem było zostawienie Rio na sam koniec, ale zrobiliśmy krótki przystanek w centrum na zobaczenie
Nabrzeża Valongo, pozostałości portu będącego najważniejszym miejscem wyładunku niewolników w Brazylii. Szczyt handlu w tym miejscu przypadł na lata 1811 – 1831, a w sumie przewinęło się przez nie nawet pół miliona niewolników.
Nabrzeże jest malutkie i niewiele jest tu do zobaczenia, ale mogę wyobrazić sobie, jak bardzo ważne jest dla historii Brazylii – odnaleziono je w 2011 r., a już sześć lat później zostało wpisane na listę UNESCO. W Brazylii większość ludzi ma ciemny kolor skóry i pochodzi od niewolników, z których wielka grupa pierwszy raz dotknęła kontynentu południowoamerykańskiego właśnie na Nabrzeżu Valongo.
Valongo jest obecnie w centrum Rio, ale okolica w sobotnie popołudnie była raczej odstręczająca – kompletne pustki, odrapane i zamknięte budynki. Zaparkowaliśmy nielegalnie przy samym Valongo, na co od razu zwrócił uwagę strażnik z budynku naprzeciwko. Ale po zapewnieniu, że to tylko na 5 minut i że jesteśmy turystami, jego nastawienie się zmieniło – nie tylko już nie marudził, ale zaczął z nami robić zdjęcia i tańczyć do puszczonej muzyki.
Opuściliśmy Rio i udaliśmy się na zachód. Pierwsze zetknięcie się z brazylijskimi drogami nie było zachęcające – droga miała mnóstwo dziur i chyba jeszcze więcej fotoradarów i progów zwalniających. Nic dziwnego, że trasę do Paraty, liczącą 250 km, trzeba pokonywać w 4 godziny. W ogóle średnie prędkości w Brazylii nie należały do powalających – gdy GPS pokazywał mi średnio 70 - 80 km/h byłem bardzo zadowolony. Ale bywały i odcinki 100 km do pokonania w ponad 3 godziny, i to niekoniecznie po drogach gruntowych.
Dojechaliśmy w końcu do
Paraty, naszego pierwszego kolonialnego miasteczka podczas brazylijskiej wędrówki. Paraty, niegdyś ważny port na końcu Złotego Szlaku, wraz z wyczerpaniem się złóż złota straciło znaczenie, które na dobre odzyskało dopiero kilkadziesiąt lat temu, wraz z wybudowaniem wzdłuż wybrzeża drogi z Rio do Santos. Prawie dwa wieki izolacji przysłużyły się miasteczku, które zachowało swój tradycyjny układ z brukowanymi ulicami i kolorowymi budynkami. Paraty, położone mniej więcej w połowie drogi między Rio a Sao Paulo, nawet w pandemii było dość zatłoczone. Takich tłumów nie widzieliśmy już później nigdzie. Niestety, żaden z kolonialnych kościołów, którymi szczyci się miasto, nie był otwarty dla zwiedzających. Przekonaliśmy się potem, że, poza nielicznymi wyjątkami, kościoły są otwierane tylko na msze.
Z Paraty pojechaliśmy na nocleg do
Cunha, małej mieściny pięknie położonej w górach, na granicy porośniętego lasem deszczowym Parku Narodowego
Serra da Bocaina. Nocleg mieliśmy spędzić w lokalnej
pousadzie, czyli prowadzonym przez osoby prywatne pensjonacie. Tam Adam, mimo bariery językowej, zakumplował się z 6-letnim Carlosem, synem właścicieli pousady. Okazało się, że Carlos tego właśnie dnia miał urodziny i zostaliśmy zaproszeni na tort. Bariera językowa dawała się nam we znaki, ale i tak spędziliśmy miły wieczór do czasu, gdy Martyna niemal padła ze zmęczenia. Nic dziwnego, cztery godziny różnicy czasu robią swoje, 19.00 czasu lokalnego to 23.00 w Polsce.
A propos bariery językowej, w Brazylii jest pod tym względem ciężko. Brazylijczycy mówią tylko po portugalsku, w czasie naszej podróży poza Rio spotkaliśmy dwie osoby, które mówiły po angielsku – córki właścicieli pousady, które w swoim czasie studiowały w Europie. Co zaskakujące, po hiszpańsku nie mówił nikt, a moja znajomość tego języka niewiele pomagała – tyle tylko, że rozumiałem komunikaty na piśmie i znałem liczebniki, które w obu językach są bardzo podobne. Dogadać się ciągle nie było można bez użycia tłumacza Google.