Witam czytelników po sporej przerwie. W ostatnim wpisie sprzed sześciu miesięcy pisałem, że COVID na szczęście nie pokrzyżował nam za bardzo planów podróżniczych. Przez pół roku trochę się jednak zmieniło – oczywiście na gorsze, ale i tak póki co za bardzo nie możemy narzekać. Nasz przesunięty z marca lot do Libanu został odwołany, ale Liban jest na tyle blisko, że zawsze będzie go można w miarę sprawnie zobaczyć. O ile (odpukać) nie wybuchnie tam jakaś wojna, ale mam nadzieję, że Libańczycy są na tyle przystosowani do swojego dziwnego status quo, że nie przyjdzie im do głowy walczyć między sobą.
W kwietniu, zmęczony lockdownem, ruszyłem za to na większe zakupy. Jeszcze nie zdradzę, co kupiłem, ale jedną z tych podróży już musiałem odpuścić. Według planów trzy dni temu wróciłbym z Karaibów, upolowawszy niesamowicie tani tzw. double decker. Double decker w języku łowców okazji to bilet typu Warszawa – Pekin – Warszawa – Nowy Jork – Warszawa. Czyli wracamy do miejsca startu i lecimy jeszcze raz, czasem po długiej przerwie od pierwotnego lotu. Moja karaibska podróż była w zasadzie do zrobienia, ale nie chciałem tracić: a) pieniędzy na doloty do Paryża i obowiązkowe testy covidowe na Martynikę/Gwadelupę, b) urlopu na siedzenie sobie na tych dwóch wyspach, bo większość pozostałych krajów na Karaibach jest dla turystów zamknięta. Odpuściłem więc i mam nadzieję w całości odzyskać pieniądze.
Jak nie można daleko, trzeba wybrać się gdzieś bliżej. I tak w sierpniu spędziliśmy weekend w Czechach, zachłystując się niemalże „starą normalnością” – nikt tam nie nosił masek nawet w zamkniętych pomieszczeniach i w ogóle można było odnieść wrażenie, że wirusa nie ma. Obecnie sprawa wygląda tam zgoła inaczej i naprawdę się cieszę, że się tak pięknie wstrzeliliśmy.
Kolejny sierpniowy weekend spędziłem już samodzielnie w Wielkiej Brytanii. Tam restrykcji było znacznie więcej, wszystkie bilety trzeba było rezerwować z wyprzedzeniem i w ogóle czuło się powiew absurdu – nawet do gigantycznego parku Studley wpuszczali z rezerwacją internetową, a raz zdarzyło mi się, że mijany na chodniku starszy pan zaczął się panicznie cofać i domagać się, abym dał mu większą przestrzeń na minięcie się. Mieszkający tam znajomi dodali kilka innych absurdów, m.in. taki, że kwarantanną można się nie przejmować, bo policja z powodu braku środków i tak nie ma pieniędzy na sprawdzanie nikogo. Ten kraj czeka upadek, i to na własne życzenie.
W Wielkiej Brytanii miałem małe święto – celebrowałem moje 400. miejsce z listy UNESCO, którym było nie byle co, bo legendarne
Stonehenge. Tym samym awansowałem do pierwszej dziesiątki polskich podróżników* z największą liczbą miejsc z tej listy. Ostatnia setka zajęła mi półtora roku i mam nadzieję, że nie później niż za kolejne półtora będę świętował pół tysiąca zwiedzonych miejsc.
* Opieram się na ogólnodostępnych danych w Internecie, nie można wykluczyć, że znajdą się podróżnicy, którzy zwiedzili więcej, ale się tym nie chwalą.
_______________
Po tym przydługim wstępie czas na właściwy opis podróży. Na Bułgarię padło właściwie przypadkiem – do końca września musiałem odebrać w pracy jeden dzień wolny i jeszcze dwa tygodnie wcześniej nie wiedziałem, gdzie się wybierzemy. Bułgaria nadawała się idealnie, bo a) nie ma prawie restrykcji covidowych, b) LOT oferował tanie bilety w całkiem dobrych godzinach, c) ma dużo miejsc z listy UNESCO możliwych do zobaczenia w przedłużony weekend.
„Nowa normalność” ma swoje plusy - Bułgaria jest naprawdę bardzo tania, szczególnie poza sezonem – 4-gwiazdkowy hotel dla czterech osób można było znaleźć za mniej niż 200 zł, a wynajem nowiutkiej Hondy Civic na 4 dni kosztował mnie zaledwie 220 zł. W pełnym komforcie z Sofii pojechaliśmy na południe, mijając miasto o wzbudzającej wesołość u dzieci swojsko brzmiącej nazwie
Dupnica. Zwiedzanie rozpoczęliśmy bardzo mocno – naszym pierwszym przystankiem był
Monaster Rylski, zdaniem wielu atrakcja numer jeden całej Bułgarii. W pełni zgadzamy się z tą oceną, monaster to zdecydowanie zabytek klasy światowej, malowniczo położony i bardzo fotogeniczny. Dla Bułgarów to odpowiednik naszej Jasnej Góry, zarówno w wymiarze religijnym, jak i narodowym. W odróżnieniu jednak od Częstochowy, która miała znaczenie w przepędzeniu Szwedów tylko na kartach Sienkiewicza, Monaster Rylski był prawdziwym ośrodkiem ruchu oporu przeciw Turkom i centrum odrodzenia narodowego.
Monaster był założony już w X w., ale najstarszy budynek pochodzi z XIV w., a główny kompleks z XIX w. Główną świątynią jest piękna
Cerkiew Świętej Bogurodzicy, ale chyba po raz pierwszy większe wrażenie zrobiły na mnie budynki klasztorne, szczególnie kunsztowne połączenie drewna z murem.
Potem pojechaliśmy dalej na południe, zwiedzając krótko wpisany na listę UNESCO
Park Narodowy Pirin. Wieczór spędziliśmy w znanym kurorcie narciarskim
Bansko, o tej porze bez narciarzy i z niewieloma turystami. Dzieci były wniebowzięte mając hotelowy kryty basen tylko dla siebie.