Pierwszy dzień dalekiej podróży jest jak pierwszy smażony naleśnik – zwykle nadaje się do wyrzucenia. Tak było i z nami – pierwszy dzień był zdecydowanie najgorszy w całej podróży. Ale po kolei...
Do niedawna w planowaniu podróży nie byliśmy ograniczeni kalendarzem, ale zmieniło się to odkąd Adam skończył 7 lat i poszedł do szkoły. Dobrych kilka miesięcy szukaliśmy czegoś sensownego na ferie mazowieckie – było trochę niezłych ofert do Azji Południowo-Wschodniej, ale nic, co nas rzuciło na kolana. Już prawie kupiłem Pakistan i może trochę szkoda, bo byłaby pewnie dobra przygoda do opowiedzenia. Aż tu wyskoczyła oferta Argentyny za 2100 od osoby w terminie niemal idealnie pokrywającym ferie. I to z Warszawy, co do nas niepodobne – ostatni raz lecieliśmy całą rodziną z Warszawy czymś innym niż tanie linie… w 2014 r.! Startowaliśmy dwa razy z Wilna, dwa z Luksemburga, raz z Berlina i Amsterdamu.
Choć na szczycie mojej listy marzeń było Peru, Argentyna też była kusząca – dla nas ostatni zamieszkały kontynent, kraj duży i możliwy do zwiedzenia samochodem, a od niedawna bardzo tani – po ubiegłorocznej drastycznej przecenie argentyńskiego peso ceny dla Polaka zrobiły się mocno przystępne. Dodatkowym smaczkiem miały być planowane wizyty u sąsiadów, w tym ośmiogodzinna przerwa w podróży w stolicy Chile.
Ale na początek smaczek lotniczy – nasz rejs Paryż – Santiago, trwający 14 h 45 min, to najdłuższy lot Air France i w ogóle drugie najdłuższe połączenie lotnicze realizowane z Europy kontynentalnej. Tylko odrobinkę dłuższy jest lot Rzym – Santiago realizowany przez Alitalię. Jeszcze dłużej można lecieć z Londynu, ale to już nie Europa kontynentalna. Rejs przeszedł w miarę sprawnie, tym bardziej, że lecieliśmy głównie w nocy. Dwa bagaże podręczne nadaliśmy do luku i z małymi plecakami wybraliśmy się na dłuższą przerwę na zwiedzanie stolicy Chile. Dla każdego z naszej rodziny były to pierwsze chwile na szóstym zwiedzonym kontynencie!
Z lotniska jedzie przyjemny, klimatyzowany autobus, na który bilety można kupić bezpośrednio na lotnisku (bilety powrotne kosztowały około 60 zł na całą rodzinę). Z ostatniego przystanku do ścisłego centrum jest około 1,5 km do przejścia. Santiago powitało nas piękną pogodą – po przeskoku z lutowych temperatur w Warszawie było nam nawet zbyt gorąco. Nie nastawialiśmy się mocno na zwiedzanie, choć obeszliśmy m.in.
Plaza de Armas, wstąpiliśmy do katedry i zrobiliśmy dłuższy spacer po centralnej części miasta. Przeszliśmy się obok słynnego
Pałacu Prezydenckiego, ostrzelanego przez obrońcę wiary, kawalera ryngrafu Matki Boskiej Augusto Pinocheta. Warto przypomnieć, że jeden z wręczających mu ten ryngraf jest jedną z kluczowych figur obecnej partii rządzącej. Choć trzeba też dodać, że Kamiński akurat za ten akt przeprosił i wydaje się, że zrobił to szczerze.
Ale dość polityki, wracajmy do tematu. Po zwiedzaniu wygłodniali poszliśmy na pizzę na samym rogu Plaza de Armas. Rodzina zajęła miejsce, ja zostawiłem obok nich plecak i poszedłem po zamówienie. Kiedy już wróciłem, podeszła do mnie jedna z klientek, informując, żeby być ostrożnym, bo ci, co tu przed chwilą byli, kradną. To samo powtórzył po angielsku inny klient. Zmieniliśmy nawet miejsce i w spokoju zjedliśmy, zwracając może trochę bardziej uwagę na otoczenie. Po jakiejś godzinie zaczęliśmy się zbierać…
… ale gdzie jest nasz plecak??? Z kurtkami, ładowarkami, lekami! Z kluczami do domu!! Z naszymi PASZPORTAMI!!!
Oblał nas zimny pot, kiedy doszło do nas, co się stało. Za cztery godziny kolejny samolot, a my nie mamy dokumentów…
W knajpie był monitoring i pracownik szybko potwierdził, że plecak został ukradziony, oczywiście odżegnując się od jakiejkolwiek odpowiedzialności. Udał się za to ze mną do najbliższych policjantów.
Ich pierwsze słowa przyniosły mi wielką ulgę – paszporty „znalazły się” na posterunku. Poszliśmy tam i faktycznie były, razem z innymi papierami. Policjant zapytał, czy mieliśmy jeszcze coś ważnego, na co odpowiedziałem, że klucze do domu. Policjant sięga do kieszeni i wyciąga klucze!
Reszty rzeczy nie oddał, choć po prawdzie nie było tam nic szczególnie cennego – najbardziej szkoda Kindle, ale suma strat to może 500 - 700 zł.
Policjanci robili wszystko, żeby zniechęcić nas do składania zeznań, informując, że będzie to trwać co najmniej dwie godziny. Wszystko to pozwala mi wysnuć wniosek, że złodzieje są im doskonale znani, a może i nawet są z nimi w komitywie. Pojawienie się paszportów i kluczy też miało sens – gdyby ich nie było, musielibyśmy złożyć zeznania, policja zabezpieczyć monitoring itd. A tak z ulgą opuściliśmy komendę, wsiedliśmy do autobusu (bilety powrotne złodzieje też zwrócili!) i opuściliśmy wyjątkowo niegościnne Chile.