Turcja jest krajem ogromnie popularnym wśród turystów. Ta popularność jest jednak mocno selektywna – owszem, wybrzeże Morza Egejskiego i Śródziemnego, a także po części Czarnego, jest w sezonie oblężone, ale do tureckiego interioru na wschód od Kapadocji zapuszczają się nieliczni. Trzeba przyznać, że zachód tego kraju jest bardzo ciekawy, ale i na wschodzie można znaleźć prawdziwe perełki. Nie bylibyśmy w stanie zwiedzić całego kraju w ciągu dziewięciu dni przedłużonej majówki, trzeba było wybierać.
A jeśli mam wybierać między dwiema w miarę równoważnymi opcjami, zawsze ciągnie mnie do miejsc rzadziej odwiedzanych. W Turcji część z nich jest przez nasze MSZ zaznaczona jako czerwona, ale już wiele razy przekonaliśmy się, że te ostrzeżenia są grubo przesadzone. To już nasza trzecia z rzędu rodzinna podróż do regionów, gdzie MSZ odradza wszelkie podróże, nigdzie nie czuliśmy najmniejszych powodów do niepokoju i tylko raz – w irańskim
Beludżystanie i Sistanie - spotkaliśmy się z drobnymi niedogodnościami. Na ogół widok małych dzieci na tylnym siedzeniu zmiękcza wszystkich mundurowych służbistów.
Zapraszam więc do relacji z Turcji mniej znanej czyli z dziewięciu dni niemal bez widoku tureckich mórz.
Biletów szukałem w okolicach lutego i z uwagi na majówkę ceny bezpośrednich lotów z Warszawy do Stambułu były zabójcze. Znacznie taniej wychodziły loty Ukraine International Airlines z długimi przesiadkami w Kijowie, ale raz, że około 3700 zł za 4-osobową rodzinę to też nie tak mało, dwa – z 9 dni majówki na miejscu zostałoby tylko 7. Rozwiązaniem okazała się podróż z Berlina Schonefeld – nie dość, że z Pegasusem bilety kosztowały 2500 zł, to pory lotów sprawiły, że mogliśmy się cieszyć pełnymi dziewięcioma dniami przedłużonego tygodnia majowego. Oczywiście trzeba było doliczyć koszt paliwa i autostrad, ale już nie parkingu – korzystając z porad z forum fly4free zaparkowałem za darmo naprzeciwko salonu Mercedesa przy Hans-Grade-Allee i szczerze polecam to rozwiązanie – samochód stał w oświetlonym miejscu tuż przy ulicy i po dziewięciu dniach zastałem go w stanie nienaruszonym. Do lotniska mieliśmy jakieś 10-15 minut na piechotę.
Samochód rezerwowałem przez Economy Car Rentals i wybrałem droższą, ale lepiej ocenianą opcję z Avec Car Rentals. Dostaliśmy nowiutkiego Peugeota 301 z 6000 km przebiegu i pełnym ubezpieczeniem za ok. 750 zł za 9 dni. Nie prosząc dostałem diesla i był to szczęśliwy traf – olej napędowy w Turcji jest jakieś 20% tańszy. Przy okazji – w Turcji funkcjonuje chyba ze dwadzieścia sieci stacji paliw i ceny na nich potrafią różnić się drastycznie. Najmniej zapłaciłem za litr ropy 5,59 liry, a na niektórych stacjach kosztowała ponad 6,6 liry. Cena benzyny prawie zawsze wynosiła ponad 7 lir za litr.
Żeby nie mieć kłopotów z mapami zakupiłem lokalną kartę SIM – za 150 lir (koło 100 zł) kupiłem kartę Turk Telekom z 8 GB danych. Kiedyś ponoć były problemy z zakupem tureckich kart SIM, ale teraz dawno należą do przeszłości – na lotnisku można było kupić karty różnych operatorów okazując tylko paszport.
Pierwszym naszym przystankiem było
Safranbolu, oddalone od Stambułu o jakieś 380 km i niecałe 4 godziny jazdy. Większość była po autostradzie, na której nie ma bramek tylko elektroniczne czujniki – firma wynajmująca samochody pobiera po zakończeniu najmu właściwą kwotę z karty. Jazda po autostradzie jest oczywiście bardzo komfortowa, ale autostrad jest w Turcji niewiele – na wschód od Ankary nie ma ich w ogóle. Mimo to niemal cała Turcja jest opasana siecią dwupasmowych dróg z pasem zieleni pośrodku, po których jeździ się bardzo dobrze, a od autostrad różnią się tym, że zdarzają się na nich normalne skrzyżowania i światła.
Wracając do Safranbolu, miasteczko – założone w czasach Bizancjum – jest znane z pięknie zachowanej otomańskiej starówki, wpisanej na listę UNESCO. W sobotnie popołudnie było niezwykle popularne wśród lokalnych turystów i przechadzając się po jego urokliwych ulicach trudno się temu dziwić.
Nazwa miasta wzięła się do szafranu, po dziś dzień uprawianego w okolicy. Upamiętnia to pomnik rośliny w samym centrum miasteczka, w którym można kupić samą przyprawę, a także szafranowe mydełka, szafranowe lody i inne produkty z wykorzystaniem szafranu.
W dalszej drodze zatrzymaliśmy się przy
meczecie Mahmuta Beya, niezwykłej konstrukcji z 1366 zbudowanej wyłącznie z drewna, bez użycia cementu i gwoździ (obecnie jest jednak obudowany z zewnątrz). Do meczetu, położonego w maleńkiej wiosce, dotarliśmy po 18, kiedy formalnie wszystko było zamknięte. Zauważył nas jednak miejscowy opiekun, który bez żadnych próśb z naszej strony, z własnej woli wrócił jakieś pół kilometra i otworzył nam meczet. Pierwszy, ale nie ostatni raz spotkaliśmy się z bezinteresowną życzliwością Turków. Meczet w środku wygląda wspaniale i obejrzenie go tylko z zewnątrz byłoby dużą stratą.
Przy okazji Turcy bezczelnie oszukują, umieszczając przy meczecie plakietkę UNESCO (wprawdzie nie Światowego Dziedzictwa, ale skojarzenie jest jednoznaczne), podczas gdy jest zaledwie wpisany na listę informacyjną (tentative list), podobnie jak ponad siedemdziesiąt innych obiektów. Dodam przy okazji, że lista informacyjna powstaje bez żadnej kontroli UNESCO i na dobrą sprawę państwa-strony konwencji mogą sobie na nią wpisywać, co tylko chcą.