Ten sam, co wcześniej samolot dwa dni później zabrał naszą grupę z Agadezu do
Zinderu, drugiego największego miasta Nigru, położonego na samym południu kraju. Z Zinderu w ciągu dwóch dni pokonaliśmy trasę do Niamey, będąc czasami tylko kilka kilometrów od granicy z Nigerią. Był z nami Luis, Portugalczyk, który zwiedził wszystkie państwa świata za wyjątkiem Nigerii właśnie i podpuszczaliśmy go, że może przekupić pograniczników i dostać się na chwilę do swojej ziemi obiecanej. Ale, jak niegdyś Mojżesz, tym razem Luis musiał obejść się tylko widokiem swojego raju. Luisowi i tak dwa miesiące później udało się odwiedzić Nigerię i tym samym skompletować wszystkie państwa.
Południe Nigru jest jeszcze rzadziej odwiedzane niż pustynia, co nie dziwi – dla turystów nie ma tu naprawdę nic szczególnie interesującego, przynajmniej w sferze kultury materialnej. W Zinderze zatrzymaliśmy się pod pałacem sułtana – całkiem ładnie zdobionym, ale niedostępnym do zwiedzania (koncepcja zwiedzania czegokolwiek jest tutaj raczej niezwykła). Całkiem ładny okazał się największy meczet miasta, ale konstrukcja była zupełnie współczesna. Najładniejszy pałac sułtana (
Palais du Zarmakoye) widzieliśmy za to w Dosso, kilkaset kilometrów dalej, ale strażnik był autentycznie przerażony gdy próbowaliśmy tam wejść pod nieobecność gospodarza.
Tradycyjnie największą frajdę sprawiały nam spotkania z miejscowymi ludźmi i podziwianie krajobrazu wiejskiego. Najbardziej fotogeniczne były spichlerze na siano (i pewnie też inne rzeczy), zbudowane z gliny albo drewna i słomy. Niekiedy było ich tyle, że wyglądały jak wioski smerfów.
W jednym miejscu odbiliśmy od głównej drogi, żeby zobaczyć
jezioro Madarounfa i okoliczny las, oba będące podobno świętymi miejscami dla okolicznej ludności – w okolicy znajdują się groby 99 świętych. Grobów nie widzieliśmy, jezioro i las były najzupełniej zwykłe, ale najlepsze było spotkanie z ludnością wioski. Można z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że byliśmy tam jedynymi białymi od bardzo dawna. Zaczęło się od zebrania chmary dzieci (przypominam – w Nigrze na kobietę przypada aż siódemka!), ale później dołączyli starsi i skończyło się na zgromadzeniu prawie całej wioski. To już nie uszło uwadze lokalnych stróżów prawa i kiedy mieliśmy opuszczać wioskę, podjechały dwa patrole policji. Nie było jednak żadnych problemów, policjanci byli bardziej zaciekawieni niż podejrzliwi.
Z Zinderu do Niamey wiedzie całkiem niezła droga, miejscami dość dziurawa, ale jak na standardy afrykańskie więcej niż akceptowalna. Policyjne checkpointy są często (między innymi z uwagi na bliskość granicy), choć na szczęście policjanci są wprawdzie oficjalni, ale przyjaźni. Nigdzie nie mieliśmy nawet sugestii łapówki. Dwa czy trzy razy poproszono nas o opłatę za korzystanie z drogi, zbieraną podobno po to, żeby ją poprawić. Tu też wszystko odbyło się oficjalnie, otrzymaliśmy potwierdzenie, które potem uczciwie sprawdzano i puszczano nas dalej. Jak na tę część świata, organizacja godna podziwu.
Podczas robienia zdjęć z okna samochodu nasz kolega zrobił kardynalny błąd – przypadkowo zrobił zdjęcie policjantowi. Coś takiego w Zachodniej Afryce podpada pod najcięższe paragrafy i może się naprawdę źle skończyć. I zaczęło się niepokojąco – sfotografowany policjant wsiadł na motor, dogonił nas i kazał się zatrzymać. Współczuliśmy koledze, który w drżących rękach ledwo był w stanie utrzymać telefon, kiedy go podawał policjantowi. Ten oczywiście zdjęcie usunął, po czym wykonał kilka telefonów, konsultując sprawę z przełożonymi. Po jakichś piętnastu minutach puścił nas wszystkich wolno, bez żadnych próśb o łapówkę. Za mniejszej wagi numer (zrobienie zdjęcia placówce bankowej) niektórzy uczestnicy naszej podróży spędzili w Republice Środkowoafrykańskiej kilka godzin na komisariacie, co i tak wszyscy traktowali jako szczęśliwe zakończenie sprawy. Tutaj jak widać jest zdecydowanie bardziej przyjaźnie.
I tak mogę podsumować cały Niger. Kraj jest niesamowicie biedny, co widać gołym okiem (choć zdaje się, że na szczęście nie ma tutaj głodu), niedoinwestowany, ale przyjazny. W miejscach, w których byliśmy, nigdy nie czuliśmy jakiegokolwiek zagrożenia, nikt nie był wobec nas agresywny czy nawet nadmiernie namolny. Ludzie są najczęściej zaciekawieni i przyjaźni. Organizacja na lotniskach i drogach bez zarzutu, nigdy nic się nie opóźniło. Jak na frankofoński kraj przystało, nie było problemu ze znalezieniem dobrego jedzenia, każdy hotel miał wifi, a internet mobilny był dostępny w większości miejsc. Nie jest tanio, ale też nie jest specjalnie drogo. Słowem, kraj najzupełniej nadaje się do samodzielnego zwiedzania, choć na pewno warto znać trochę podstawowych zwrotów po francusku.