Zapraszam do długo odkładanej relacji z podróży do dwóch rzadko odwiedzanych krajów, z których na Geoblogu jeden w ogóle nie ma relacji, a drugi zaledwie jedną, z dawnych czasów i w dodatku po angielsku. Pierwszym z nich jest Niger, drugim Burkina Faso.
Na wstępie wytłumaczę się z tytułu – ani Niger, ani tym bardziej Burkina Faso nie są geograficznie w środku Sahary, ale właśnie w Nigrze znajduje się jej kulturalne serce, punkt przecięcia szlaków komunikacyjnych ze wschodu na zachód i z północy na południe - niemal legendarny Agadez. Agadez był najważniejszym punktem mojej wycieczki i opiszę go dokładniej w kolejnej części relacji.
Choć, jak wiecie, zwykle podróżuję sam lub z rodziną, tym razem – z uwagi na kwestie logistyczne i obawy o bezpieczeństwo (bezpodstawne, jak się okazało) – część wyjazdu spędziłem w siedmioosobowej grupie znajomych podróżników. Wyjazd spinał Harry Mitsidis, założyciel i podróżnik numer jeden na portalu
Nomad Mania – zachęcam do rejestracji, który mniej więcej raz w roku koordynuje podróże w niedostępne regiony świata, organizowane po kosztach i otwarte dla użytkowników portalu.
Na początek kwestie logistyczne – zarówno do Nigru, jak i do Burkiny Faso Polacy potrzebują wiz. W Burkinie są teoretycznie wizy on arrival, ale dwa razy droższe od normalnych. Wizę do Burkiny można zresztą bezproblemowo wyrobić w ambasadzie Francji w Warszawie – wystarczy wniosek, potwierdzenie biletu lotniczego, rezerwacja hotelu (odwoływalny booking.com wystarczy) i potwierdzenie ubezpieczenia. Płatność w PLN (257 zł na styczeń 2019) bezpośrednio w ambasadzie, a wizę dostałem od ręki.
Trudniej sprawa ma się z Nigrem – ambasady w Polsce nie ma i trzeba drałować do Berlina albo płacić pośrednikom. Tu nie trzeba prawie żadnych papierów - wystarczy zdjęcie, wniosek i potwierdzenie wniesienia opłaty 62 euro. Wyrobienie wizy trwa mniej więcej tydzień, można dostarczyć kopertę ze znaczkiem i wtedy wysyłają paszport do Polski. Nie wiem, jak to działa, bo z uwagi na krótki termin kolejnego wyjazdu (opisywany tu Meksyk) wolałem nie liczyć na pocztę i odebrałem paszport osobiście. Panie w konsulacie są jednak bardzo pomocne i mówią po angielsku.
Podczas składania wniosku i odbierania wizy połączyłem przyjemne z pożytecznym – raz spotkałem się z przemiłą
mamaMa i jej rodziną, kolejnym razem odwiedziłem jeden z berlińskich wpisów na listę UNESCO – Modernistyczne osiedla mieszkaniowe.
Oba kraje są endemiczne dla żółtej gorączki i żółta książeczka była skrupulatnie sprawdzana na lotnisku w Niamey - w Wagadugu z kolei nikt niczego nie sprawdzał. W obu występuje też malaria, szczególnie w Nigrze ryzyko jest wysokie i profilaktyka farmakologiczna jest więcej niż zalecana. Byłem tam w – teoretycznie najbezpieczniejszej – porze suchej, ale komarów wieczorem było pełno, nawet na pustyni. W żadnym hotelu nie było moskitiery i trzeba brać swoją lub liczyć na repelenty.
Do Niamey dostałem się dość tanio, choć kombinowałem sporo z tanimi biletami. Okazuje się, że w Europie praktycznie zawsze Zachodnia Afryka (z wyłączeniem tych krajów, do których lata portugalski TAP) jest najtańsza z dwóch włoskich lotnisk – Mediolanu lub Rzymu. Ostatecznie poleciałem Turkishem multicity Mediolan – Niamey i Wagadugu - Mediolan za jakieś 1760 zł, przy ofertach z Polski za około trzy tysiące. Dolot do Mediolanu dokupiłem w LOT za mile Miles and More – zamiast ok. 1000 zł normalnej ceny wydałem 160 zł i 20 tys. mil w idealnym dla siebie terminie. Wyszły około 4 grosze za milę, co jest świetnym przelicznikiem nawet dla milowych ekspertów. Przy okazji mogłem spędzić dwa dni w okolicach Mediolanu, wzbogacając się o ponad 10 miejsc z listy UNESCO.
___
W Niamey Turkish ląduje w środku nocy, kantor już nie działa, ale można wymienić pieniądze i kupić kartę SIM u cinkciarzy (nie korzystałem, więc kursu i ceny karty nie znam). Polskie karty SIM działają, choć w Orange chyba nie bardzo wiedzą, jak odmienia się nazwę kraju – powitał mnie sms „Witaj w Nigerze” zamiast „Nigrze”.
Taksówka do miasta kosztuje 10 tys. franków CFA, czyli około 15 euro. Zatrzymaliśmy się z Harrym w hotelu Homeland za jakieś 120 euro za dwójkę – drogo, ale podzielone na pół robi się znośne, a hotele w Niamey kosztują dużo. Hotel jest najzupełniej w porządku, z porządnym wifi i niezłymi śniadaniami, choć basen nie nadaje się do użytku.
W Niamey spędziłem aż dwa pełne dni, czyli co najmniej o jeden dzień za dużo. Chciałem odwiedzić największą atrakcję turystyczną Nigru – Park Narodowy „W”, oddalony jakieś 2,5-3h od stolicy. Na miejscu wszyscy jednak odradzali wyjazd – trwała tam właśnie akcja policyjno-wojskowa czyszcząca park z bandytów i terrorystów. Odpuściłem więc „W” licząc, że kiedyś zobaczę go ze strony Beninu (część parku w Burkinie jest obecnie absolutnie no-go).
Sam Niamey jest bezpieczny i można po nim chodzić bez obaw, przynajmniej w dzień. Zacząłem od tzw. Muzeum Narodowego, które okazało się wcale nie być muzeum – jeśli nie liczyć dwóch tradycyjnych chat i maleńkiej – w dodatku zamkniętej - ekspozycji dotyczącej lokalnych instrumentów muzycznych. Niamejczykom należy się jednak plus za to, że przynajmniej próbują, czego nie można powiedzieć o ich znacznie bogatszych kolegach z obrzydliwego Dżibuti (dla przypomnienia moja relacja
tutaj, które nie posiada nawet takiego erzacu muzeum . Pozostała część „muzeum” to tak naprawdę malutkie zoo, w którym zwierzęta trzymane są w skandalicznie małych klatkach. Szczególnie współczułem wielkiemu lwu, którego można było praktycznie pogłaskać, choć po prawdzie inne zwierzęta miały jeszcze gorzej.
Niger jest numerem jeden na świecie jeśli chodzi o wskaźnik dzietności – średnio na kobietę przypada tu prawie siedmioro dzieci! Dzieci są praktycznie wszędzie, a te na głównych ulicach Niamey są chyba przyzwyczajone do białych ludzi i czasem proszą o „cadeau” czyli podarek. Wystarczyło jednak zajść w boczną uliczkę kilkaset metrów dalej, aby całkowicie uwolnić się od małych żebraków i spotkać przesympatyczne maluchy, zaciekawione i uśmiechnięte, gdy pokazywałem im zrobione przed chwilą zdjęcie. Zaskoczyły mnie bardzo dobre maniery tych malców – dorosłego prawie każdy grzecznie pozdrawiał i żegnał po francusku. Widać, że przynajmniej w stolicy podstawowa edukacja działa całkiem dobrze.
Stolica Nigru nie jest najciekawszym miastem do zwiedzania, a w dodatku należy do tych miejsc, w których robienie zdjęć budynkom i „strategicznym” obiektom może skończyć się kłopotami. Pokryte asfaltem są tylko niektóre główne ulice, reszta dróg jest gruntowa i ubranie szybko pokrywa się czerwonawym pyłem. Miasto jest dość zielone, w wielu miejscach kwitną kwiaty.
Tym, co mnie w stolicy i całym Nigrze uderzyło, była pewna ospałość i powolność – Niamey nie jest jednym z tych afrykańskich miast, gdzie wszyscy są w ruchu, handlują czym i gdzie się da, przekrzykując się wzajemnie. Można swobodnie włóczyć się po ulicach nie będąc specjalnie zaczepianym, poza okazjonalnymi prośbami dzieci o podarek.
Z atrakcji turystycznych można od biedy wymienić
katedrę Najświętszej Marii Panny Nieustającej Pomocy, dość ascetyczną w środku i służącą jako centrum kulturalno-edukacyjne dla katolickiej społeczności Niamey. Zdjęcie katedry zrobiłem nielegalnie, nawet tego budynku nie można fotografować. O dziwo nie było problemów ze zdjęciami w znacznie okazalszym
Wielkim Meczecie, którego bogate wnętrze silnie kontrastuje z biednymi budynkami w stolicy. Meczetów jest tu znacznie więcej niż kościołów, bo kraj jest w co najmniej 80 % muzułmański. Niger, tak jak większość krajów w regionie, nie jest islamską republiką, ale po prostu republiką, jednak islam jest dominujący i zdarzają się prześladowania innych religii, zwłaszcza chrześcijan.
Największą chyba atrakcją jest sama
rzeka Niger (przypomnę – trzecia największa w Afryce po Nilu i Kongo), przepływająca przez centrum miasta. Można tu wynająć pirogę, podpłynąć poza stolicę i zobaczyć żyjące w rzece hipopotamy – nie skorzystałem z tej opcji, ale po przeczytaniu zachęcających opisów trochę żałuję.