Dzień zaczęliśmy od wizyty w małym miasteczku o nazwie
Tequila, którego nazwa wzbudza – i słusznie – jednoznaczne skojarzenia. Bo Tequila tequilą stoi! Choć ten najbardziej meksykański trunek produkuje się w kilku miejscach kraju, to właśnie okolice Guadajary są jego kolebką. Tequilę produkuje się z agawy, której ogromne pola w różnym stadium wzrostu można obserwować po drodze. Warto zamiast autostrady pokonać trasę Guadalajara-Tequila lokalną drogą, widoki agawowych pól są znacznie lepsze, a czas praktycznie taki sam.
Samo miasteczko żyje z tequili i żyje tequilą. Turyści przyjeżdżają tu specjalnie na wycieczki do destylarni połączone z degustacją różnych rodzajów trunku. Darowałem dzieciom wycieczkę do destylarni, ale w zamian za to wybraliśmy się do
Muzeum Tequili, gdzie w kilku salach została przedstawiona historia trunku, jego różne rodzaje i technologia produkcji. Naprzeciwko, w najsłynniejszej chyba fabryce tequili
Jose Cuervo, można zaopatrzyć się w niemal każdy rodzaj tego alkoholu (ceny od kilkunastu do kilkuset złotych za butelkę) i setki różnych gadżetów, jak miód z agawy (wegański substytut miodu naturalnego) czy agawowe kosmetyki.
Wróciliśmy do Guadalajary, chcąc zobaczyć jej główną atrakcję,
Hospicio Cabanas. Nie czytałem nic na jej temat i w swojej naiwności myślałem, że zwiedzimy XVIII-wieczny szpital czy też przytułek, którym Hospicio niegdyś było. Nigdy nie widziałem starego szpitala i byłem podekscytowany perspektywą zwiedzania takiego nietypowego muzeum. Szybko się okazało, jak bardzo się myliłem. Po szpitalu został tylko oryginalny (i bardzo ładny) budynek, którego wnętrze zostało zupełnie wybebeszone z medycznych pozostałości. Hospicio Cabanas jest dziś niczym innym niż galerią sztuki współczesnej, której symbolem są freski znakomitego meksykańskiego artysty Jose Orozco. Nie mam nic przeciwko sztuce współczesnej, tym bardziej, że zupełnie mnie zaskoczył pozytywny odbiór tego miejsca przez dzieci, zwłaszcza Adasia. Galeria jest interaktywna i tak pomyślana, że na większość instalacji można wchodzić, obracać nimi, malować i z nich zjeżdżać. Adam uznał Hospicio Cabanas za atrakcję numer dwa w całym Meksyku – za kilka wpisów dowiecie się co było niezaprzeczalnym numerem jeden…
Dzień kończyliśmy w
Morelii, kolejnym unescowym mieście, które zaczęły nam się powoli nudzić. Morelia nie jest może wybitnie interesująca, ale swój urok niewątpliwie ma. Poza typowymi atrybutami meksykańskiego centrum – katedrą, zocalo i labiryntem kolorowych uliczek, Morelia cieszy się pięknie iluminowanym akweduktem z XVIII w. Prawdziwym numerem jeden tego miasta jest położona nieco na uboczu Kaplica
Santuario de Guadelupe z niebywale kolorowym wystrojem, przypominającym raczej świątynie hinduistyczne niż chrześcijańskie. Meksykanie mieli i maja upodobanie do pstrokatych kolorów i trzeba przyznać, że ich łączenie wychodzi im bardzo dobrze.
Było już zupełnie ciemno, kiedy wracaliśmy kilka kilometrów piechotą z Santuario de Guadelupe do hotelu w centrum miasta. Po raz kolejny zignorowaliśmy ostrzeżenia mówiące, jak to meksykańskie miasta są niebezpieczne i jak bardzo należy unikać spacerów po zmroku. Ani w Morelii, ani nigdzie indziej nie czuliśmy najmniejszego zagrożenia, ludzie byli wyjątkowo przyjaźni i spokojni. Fakt, że ten spokój był wzmocniony obecnością sporych sił policyjnych, uzbrojonych w broń automatyczną i kamizelki kuloodporne. Mimo wszystko w naszym subiektywnym odczuciu cały Meksyk był bardzo bezpieczny, z malutkim zastrzeżeniem dotyczącym stolicy, o której wspomnę na końcu relacji.