Uwielbiam trudno dostępne miejsca. Może nie do końca jestem zwolennikiem poglądu, że to droga jest celem, a nie sam cel, ale trudność dotarcia zawsze dodaje punktów do ogólnej oceny miejsca.
W świetle powyższego byłem podekscytowany, że na naszej trasie będzie leżało stanowisko archeologiczne
Calakmul, jedne z największych ruin Majów, położone w samym środku Parku Narodowego Calakmul, w gęstej dżungli tylko kilka kilometrów od granicy z Gwatemalą. Mimo trudnego położenia dostać się do Calakmul nie jest bardzo ciężko, szczególnie z własnym samochodem. Od głównej drogi Chetumal-Villahermosa trzeba odbić kilkadziesiąt kilometrów i po dwóch godzinach jazdy po wertepach osiągamy stanowisko archeologiczne. My zaczęliśmy podróż z samego rana, nocując w
Xpujil, jedynym miasteczkiem w pobliżu z w miarę przyzwoitą bazą noclegową.
W Calakmul byliśmy jednymi z pierwszych i na początku mieliśmy to wspaniałe miejsce prawie na wyłączność. Miało to dobre strony – łatwiej było zobaczyć zwierzęta, z których słynie park narodowy. Jaguara wprawdzie nie widzieliśmy (choć chcemy wierzyć, że raz słyszeliśmy skrzeczenie, które pochodziło od jaguara właśnie), widzieliśmy za to wielkie ptaki – sprawdziłem, że były to prawdopodobnie występujące głównie na Jukatanie
indyki pawie. Refleksu nie wystarczyło na zrobienie im zdjęć, ale znaleźliśmy ich pióro, które stało się dla dzieci jedną z najcenniejszych pamiątek z Meksyku. Oprócz tego widzieliśmy stado małp (mogły to być
czepiaki czarnorękie), wiewiórkę i sporo ptaków.
Ale oczywiście główną atrakcją Calakmul są same ruiny. Miasto było kiedyś najważniejszym ośrodkiem cywilizacji Majów, rywalizującym ciągle z Tikal. Ruiny są tak rozległe, że wytrzymałość naszych dzieci została mocno nadwyrężona i pod koniec Martynę trzeba było nieść. Dzieci nie miały też siły, aby wejść na największe, kilkudziesięciometrowe piramidy, z których roztacza się wspaniały widok na okoliczną dżunglę. Nawet ja wlazłem tylko na jedną z nich i miałem potem szczerze dość. Przed większością konstrukcji zachowały się bogato rzeźbione stalle, jeden z symboli Calakmul. Same ruiny najbardziej ze wszystkich w Meksyku przypominają Angkor i walkę lasu z dziełami ludzkich rąk – drzewa wbijają się pomiędzy kamienie, w spektakularny sposób oplatając korzeniami mury.
Calakmul było dla nas jednym z trzech-czterech najfajniejszych miejsc w całym Meksyku i gorąco wszystkich zachęcam do jego odwiedzenia. Warto zagospodarować sobie dwa dodatkowe dni będąc w Cancun, choć zdeterminowany kierowca będzie w stanie tam dotrzeć i wrócić w ciągu jednego długiego dnia.
__________
My po Calakmul opuszczaliśmy Jukatan i kierowaliśmy się na zachód. Do Oaxaki, kolejnego celu podróży, było 1200 kilometrów, na które mapy Google przewidziały 16 godzin. Bardzo nie chciałem tracić dwóch dni i zdecydowałem się na jazdę przez dzień i noc. Wyjechaliśmy koło 13.00, mieliśmy więc być na miejscu koło 5 rano. Na początku nic nie wskazywało problemów i wydawało mi się, że mapy się mylą – prułem autostradą 100-110 na godzinę. Była już 23, do celu podróży 300 kilometrów i 6 godzin. Przeciętna 50km/h- niemożliwe.
A potem się zaczęło…
Najpierw wjechaliśmy w wioski i miasteczka. Niby nic takiego, ale każda meksykańska dziura ma próg zwalniający średnio na 100 mieszkańców, czyli w 1000-osobowej wiosce mamy 10 progów. Może trochę przesadzam, ale tylko trochę – po tych wiochach przeciętna 50 na godzinę jest nieosiągalna. Dobrze, że miałem samochód z automatyczną skrzynią biegów, bo od ręcznego zmieniania po każdym progu trafiłby mnie chyba szlag.
Myślałem, że gorzej już być nie może...
A jednak mogło.
Zostało nam 200 kilometrów, kiedy wjechaliśmy w góry. Przez te 200 kilometrów nie było nawet 200-metrowego odcinka prostej drogi, same zakręty i serpentyny. Nie wierzycie, to sprawdźcie drogę z San Jose Chiltepec do Oaxaki. Samochód skręcał to w lewo, to w prawo i nawet mnie zaczęło się kręcić w głowie. Dzieci się pobudziły i jedno po drugim zaczęły wymiotować. Robiliśmy co jakiś czas przerwy, jechałem coraz wolniej, ale nie było nadziei – tę mogło dać wjechanie na normalną, prostą drogę.
A prosta droga zaczęła się dopiero kilka kilometrów przed Oaxaką. Jeszcze nigdy nie jechałem tak długo tak koszmarnie pokręconą drogą. Całe szczęście asfalt był dobry, a odblaskowe odznaczenia w nocy działały. Gdyby dać tam irańskie oznaczenia, dałbym za wygraną i przespałbym się gdzieś w środku.
Ten piekielny przejazd trzystu kilometrów zajął nam nie 6, ale 8 godzin i w Oaxace byliśmy o 7 rano. Drugi raz pewnie bym się na coś takiego nie zdecydował. Najgorsze, że tak naprawdę nie ma alternatywy, prostsza droga przez Tehuacan jest lepsza, ale zajmuje znacznie więcej czasu.