Planując podróże mam taką zasadę – wycisk na początku, nieco luźniej na końcu. Przyczyną jest ostrożność – nie chcę się obudzić z problemami, kilkaset kilometrów od lotniska, dzień przed wylotem. Ponoć ma to też uzasadnienie psychologiczne – na nasze wspomnienia dużo większy wpływ ma zakończenie, a nie początek jakiejś aktywności. Jeśli to prawda, nasze dzieci powinny mieć po Meksyku szczególnie dobre wspomnienia… ale nie uprzedzajmy faktów. W każdym razie nasz pierwszy dzień w Meksyku miał być wyjątkowo długi.
Okazało się, że pierwszego dnia dostaliśmy niemal modelową próbkę tego, co miało powtarzać się praktycznie przez cały wyjazd – czyli miks starożytnych miast oraz historycznych centrów. Pierwszą widzianą przez nas atrakcją było stanowisko archeologiczne
El Tajin, ruiny stolicy państwa
Totonaków. W porównaniu z innymi słynnymi miastami prekolumbijskimi El Tajin jest raczej omijane przez turystów – odległość od głównych ośrodków robi swoje. A wielka szkoda, bo ruiny są nie tylko świetnie zachowane, ale należą do najciekawszych i najmniej poznanych w całym Meksyku. Kompleks jest rozległy i zróżnicowany, a na pierwszy plan wysuwa się tajemnicza
Piramida Nisz, w której bokach znajduje się 365 jednakowych nisz (widoma oznaka fiksacji astronomią). Budowli tego typu nie ma nigdzie indziej w Meksyku. El Tajin jest świetnie utrzymane, co daje dobre świadectwo władzom meksykańskim.
Z El Tajin mieliśmy kilka godzin drogi do kolejnej atrakcji – miasteczka
Tlacotalpan. Drogi w stanie Veracruz należą do najgorszych w Meksyku, a ta prowadząca do miasteczka była prawdziwym koszmarem. Nie obyło się bez strat – po maratonie dziur samochód zaczął dziwnie stukać i okazało się, że opona jest zupełnie przecięta. Na szczęście miałem koło zapasowe (bez którego nigdy, przenigdy nie udawajcie się na meksykańskie drogi), ale na samym zapasie zbyt długo jechać jest niebezpiecznie. Na szczęście mimo niedzieli nie było problemu ze znalezieniem otwartej wulkanizacji*. Opona okazała się do wyrzucenia, ale za 350 peso (70 zł) fachowiec dostarczył mi mocno zużyty, ale jeszcze sprawny zamiennik.
Samo Tlacotalpan zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie i dało posmakować tego, jak wyglądają meksykańskie starówki. Tlacotalpan jest jednak nietypowe – w porównaniu z większością słynnych starówek miasteczko nie tylko nie rozwinęło się przez ostatnie 200-300 lat, ale nawet popadło w stagnację. Kiedyś ruchliwy port, dzisiaj Tlacotalpan to tylko senna, ale bardzo urokliwa miejscowość. Rozległe centrum trochę nie przystaje do obecnej wielkości, ale daje świadectwo niegdysiejszej świetności. Poza głównym placem miasta pozostałe uliczki były niemal zupełnie puste, co dawało wrażenie przebywania w skansenie, a nie w żyjącym mieście. Jako skansen Tlacotalpan prezentuje się nieźle – budynki są pięknie odnowione, o ład przestrzenny bardzo się dba, a kolumienki po obu stronach ulicy są urokliwe i jedyne w swoim rodzaju (nigdzie w Meksyku nie widzieliśmy takiej zabudowy). Okazało się, że życie ze ścisłego centrum w niedzielne popołudnie przenosi się nad rzekę, gdzie zjedliśmy pyszną, lokalną rybę.
W dalszą drogę udaliśmy się, gdy już zmierzchało, co nie było najlepszym pomysłem. Okolice Tlacotalpan są meksykańskim centrum produkcji trzciny cukrowej. Trzcinę transportuje się traktorami pracującymi, jak się okazuje, nawet w niedzielę. To aż trudne do uwierzenia, ale każdy traktor ciągnął jakieś 8-10 przyczep, przez co wyprzedzanie ich było bardzo trudne i niebezpieczne. Informacje o traktorach czytałem w innych relacjach, miejcie się więc na baczności.
* Wulkanizacji w Meksyku jest zatrzęsienie. Z powodu fatalnej przeważnie nawierzchni potrzeby w tym zakresie są bardzo duże, a jak jest popyt, jest i podaż. Przejeżdżając przez średniej wielkości wioskę bez problemu znajdziemy kilka, a nawet kilkanaście zakładów usługowych tego typu.