Islam wielu kojarzy się, niezbyt słusznie, z religijną nietolerancją, a Iran od czasu wybuchu rewolucji islamskiej - z religijnym fundamentalizmem. W świetle tych przekonań może dziwić obecność na irańskiej liście UNESCO miejsc pod tytułem
Ormiańskie zespoły klasztorne w Iranie. Dla niezorientowanych – przygotowanie dokumentacji pod wpis wymaga dużo czasu i środków i bez wsparcia rządowego jest niemożliwe. Tutaj to wsparcie było i oznacza, że Iran chlubi się swoim ormiańskim, czyli chrześcijańskim , dziedzictwem.
Wystarczyło trochę pogrzebać, żeby się przekonać, że to nic dziwnego. Kościół ormiański od wieków cieszył się w Persji estymą i specjalnymi względami. Nawet po wybuchu irańskiej rewolucji przedstawiciele ormiańskiej mniejszości zagwarantowali sobie 5 miejsc w parlamencie oraz oficjalny status obserwatora (jako jedyna mniejszość religijna) w Radzie Strażników Konstytucji. W każdym większym mieście Iranu można znaleźć ormiańskie kościoły.
Klasztory wpisane na listę UNESCO są dwa i oba – jak na prawdziwe klasztory przystało – znajdują się na odludziu. Jeden z nich – klasztor św. Stefana, jest położony niemal dokładnie na granicy z azerbejdżańską eksklawą Nachiczewan. Z opisów i zdjęć wynikało, że jest mniej atrakcyjny, i z uwagi na długi dojazd odpuściliśmy sobie jego zwiedzanie.
Udaliśmy się za to do
Monasteru św. Tadeusza, położonego na jeszcze większym odludziu, w prowincji Azerbejdżan Zachodni, tuż przy granicy z Turcją. Monaster św. Tadeusza jest ponoć drugim najważniejszym ośrodkiem religijnym Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego – pierwszym jest oczywiście Eczmiadzyn w Armenii. Monaster powstał ponoć już w I w. n.e., na pamiątkę
św. Judy Tadeusza, jednego z dwunastu apostołów, który jakoby ewangelizował Armenię i na tym terenie poniósł męczeńską śmierć. Obecny monaster jest znacznie młodszy, pochodzi z XIX w., choć niektóre jego elementy mają siedemset, a nawet tysiąc lat. W monasterze w latach 1930-1947 przebywał na wygnaniu ormiański katolikos.
Około trzech godzin potrzeba żeby dostać się z Tebrizu do klasztoru. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów wiedzie przez pustkowia, ale droga, choć wąska, jest zaskakująco dobra. Klasztor widać z daleka i wśród górskiego krajobrazu odznacza się wyjątkową malowniczością, zepsutą nieco przez rusztowanie na głównej wieży (częste trzęsienia ziemi pozostawiły szkody wymagające napraw). Kościół w środku wygląda tak, jak te w Armenii – jest ascetyczny i czarny od kadzidła (stąd cały kompleks zyskał nazwę
Czarnego Klasztoru). Dużo bogaciej wygląda na zewnątrz, a niektóre jego rzeźby liczą sobie kilka wieków i są prawdziwymi dziełami sztuki. Jest nawet mini ejwan, wyraźny przykład przenikania się kultury perskiej i chrześcijańskiej. Całość jest administrowana przez ludzi o wydatnie ormiańskich rysach.
____
Po zwiedzeniu monasteru powróciliśmy w stronę Tebrizu, chcąc zobaczyć lokalną osobliwość, wioskę
Kandovan, nazywaną też
Irańską Kapadocją. Nazwa oczywiście nie wzięła się przypadkiem – miejsce wygląda podobnie do swojego słynnego tureckiego odpowiednika. W wyniku działalności wulkanów powstały tu spiczaste skały, w których ludzie – najprawdopodobniej uciekając przez mongolską nawałą 700 lat temu – wykuli w skałach domostwa. Ucieczka się udała, mieszkańcy przetrwali, a wioska przez te kilka stuleci zachowała się w niemal niezmienionym kształcie. W odróżnieniu od oryginalnej Kapadocji, w Kandovanie nadal mieszkają ludzie*. Warunki, w których mieszkają, zasadniczo nie zmieniły się przez te siedemset lat. Wejścia do tych domostw-skał są niezwykle wąskie, podobnie jak prowadzące do nich schody. Domostwa liczą kilka kondygnacji, które są (ponoć – nie widzieliśmy tego na żywo) połączone wydrążonymi w skale, ultra wąskimi schodkami. Na dodatek obok ludzi koegzystują tu owce, kozy i drób – obórki są obok izb mieszkalnych, przez co w wiosce da się wyczuć specyficzny zapaszek. Łatwo też poślizgnąć się na schodach, niemal w całości pokrytych zwierzęcym łajnem. Jedynymi znakami cywilizacji są kable energetyczne (psujące mocno estetykę miejsca, ale nie bądźmy zbyt surowi dla ludzi żyjących w tak prymitywnych warunkach) i szyby w fikuśnych okienkach. Całość wygląda bardziej jak bajkowe domki krasnali niż rzeczywiste ludzkie osiedle. Kandovan jest żywym skansenem, spora część mieszkańców utrzymuje się z rękodzieła i sprzedawania pamiątek turystom. A tych jest tu całkiem sporo – wszak półtoramilionowy Tebriz jest oddalony tylko o godzinę drogi samochodem. Kandovan zdecydowanie warto obejrzeć, na nas zrobił większe wrażenie niż unescowa wioska Maymand, opisywana przeze mnie w jednym z pierwszych wpisów z irańskiej podróży.
* Nie chcę się mądrzyć, bo sam w Kapadocji nie byłem, ale czytałem, że tamtejsze domy zamieszkane nie są.