Na zakończenie Kulturalnego Trójkąta zwiedzaliśmy
Anuradhapurę, kolejną historyczną stolicę państwa syngaleskiego i chyba druge po Kandy najświętsze miejsce dla buddystów na Sri Lance. Buddyści pielgrzymują tu do
Sri Maha Bodhi czyli najsłynniejszego figowca świata (po syngalesku figowiec to bo, stąd też nazywa się je
drzewem Bo). Drzewo to zostało zasadzone ze szczepki z oryginalnego drzewa, pod którym oświecenia doznał sam Budda i ma grubo ponad 2000 lat.
Od Sri Maha Bodhi zaczęliśmy nasze zwiedzanie Anuradhapury i muszę przyznać, że gdyby nie znajomość historii miejsca, nie widzielibyśmy tam nic niezwykłego. Przed wejściem do kompleksu były wprawdzie dziesiątki sklepów z kwiatami lotosu (jeden z nich Martynka dostała za darmo), a strażnicy pilnowali stroju, ale sama świątynia była niewielka i raczej opustoszała. A już słowo daje, że drzewo Bo poza historią nie ma w sobie nic niezwykłego – to nie nasze kilkusetletnie dęby, rzucające się w oczy z oddali. Choć drzewo Bo ma punkty wspólne z naszymi pomnikowymi dębami – jego najbardziej rozłożyste konary też są podpierane, z tym że złotymi podporami. Ponoć prezydent co roku dostaje szczegółowy raport o stanie drzewa, a jakiekolwiek naruszenie jego stanu jest traktowane jak tragedia. Na moje oko drzewo Bo wyglądało bardzo zdrowo, a jak na swój wiek – wręcz rewelacyjnie.
Anuradhapura to oczywiście nie tylko drzewo Bo, ale przede wszystkim ruiny starożytnej stolicy. Znajduje się tu między innym
Dźetewanaramana, ogromna, 70-metrowa stupa, niegdyś największy ceglany budynek na świecie. Większość stup (nazywanych tutaj dagobami) przechodziła niedawno odnowienie i prawie wszystkie są w bardzo dobrym stanie. Nie zmienia to faktu, że poza kolorem stupy są do siebie wyjątkowo podobne. Posunę się wręcz do stwierdzenia, że najczęściej nie ma sensu ich obchodzić dokoła, a najlepiej je oglądać z pewnego oddalenia. Jedyne, co tracimy, to najczęściej widok niewielkich kapliczek poprzyklejanych gdzieniegdzie do tych ogromnych stup.
Przy okazji, warto dodać, że miejsca kultu zwiedza się na Sri Lance wyjątkowo ciężko ze względu na konieczność zdejmowania butów. Nie mówię tutaj o ich zdejmowaniu na progu świątyni – to jest normalne i występuje w wielu religiach, jak na przykład w islamie czy hinduizmie. Tutaj trzeba zdjąć buty przy samym ogrodzeniu i często długo spacerować po brudnym podłożu albo, co gorsza, rozgrzanych kamieniach. Chodniki ułatwiające dojście do głównej świątyni czy okrążenie stupy są tutaj rzadko i często w złym stanie. Przy ponad trzydziestostopniowym upale praktycznie nie da się tam spacerować bez skarpetek, przez co zarówno w Polonnaruwie, jak i w Anuradhapurze wyjątkowo czuliśmy przynależność do polskiego narodu, dumnie paradując w skarpetkach nałożonych do sandałów. U Martynki czasami i to było niewystarczające i wokół stup była noszona na rękach.
Choć to może nieco niesprawiedliwe, zapamiętałem Anuradhapurę przede wszystkim jako miasto stup. Nie jest to komplement, bo oglądając kolejną podobną do siebie budowlę nie odczuwa się tej ekscytacji, jaka była moim udziałem choćby dzień wcześniej w Polonnaruwie. Pewną odmianę widzieliśmy dopiero pod koniec dnia, zwiedzając obiekty poza głównym stanowiskiem archeologicznym – szczególnie
klasztor Isurumuniya (uwaga: trzeba dodatkowo zapłacić 200 czy 300 rupii za wstęp) położony przy skale, z której roztacza się świetny widok na okolicę. Isurumuniya był ponoć pierwszym w ogóle buddyjskim klasztorem na Sri Lance. Można też rzucić okiem na starożytne
Bliźniacze Stawy, doskonale zachowane po dziś dzień.