Początek Kulturalnego Trójkąta w Kandy był taki sobie, ale dalej miało być tylko lepiej. Tak przynajmniej wynikało z niezależnych ocen unescowych atrakcji. Pierwszą z nich była świątynia buddyjska w
Dambulli. Złota Świątynia, bo tak zwie się ów przybytek, to miejsce kultu już od dwóch tysiącleci, pierwsze świątynie powstały bowiem w I w. p.n.e. Kompleks składa się z pięciu świątyń utworzonych w jaskiniach na niewielkim wzniesieniu. Droga do nich jest dość stroma, ale bez problemu do pokonania nawet przez trzylatkę. W świątyniach znajdują się w dużych ilościach posągi Buddy, przetykane malowidłami tegoż religijnego przywódcy w ilościach jeszcze większych. I o ile w Kandy nie czułem nic a nic duchowości, tutaj było zdecydowanie bardziej klimatycznie. Świątynie w skale to zresztą wspólny element u buddystów, hinduistów i chrześcijan, a pewnie i innych religii także (choć w islamie nie kojarzę, a Żydzi świątyń nie mają w ogóle oprócz szczątków jednej). Mimo wszystko całość jest dość mała i do obejrzenia w krótkim czasie. Miejscu dodaje uroku ładny widok z góry, a odejmuje ogromny, nieco kiczowaty, współczesny posąg Buddy postawiony u podnóża całego kompleksu.
Następnego dnia rozpoczęliśmy od atrakcji, która zdaniem wielu jest numerem jeden na Sri Lance. Mowa o twierdzy
Sigirija, słynnej Lwiej Skale, fortecy wybudowanej w V w. n.e. przez króla-uzurpatora Kassjapę. Jak to uzurpator, Kassjapa bał się o własne bezpieczeństwo i w tym celu polecił wybudować sobie siedzibę w jednym z najtrudniej dostępnych miejsc – samotnej skale wystającej wysoko ponad otoczenie. Zdobyć twierdzę i tak było niewyobrażalnie trudno, ale król dodatkowo zwiększył poziom trudności nakazując umieścić w newralgicznych miejscach roje dzikich pszczół, które miały być rozdrażniane strzałami z łuku w razie ataku przeciwnika. Te wszystkie przeszkody są do pokonania i dzisiaj – choć dziś do twierdzy wiodą schody, pokonanie ich wymaga niemałego wysiłku, zwłaszcza w lankijskiej upalnej pogodzie. Pszczół wprawdzie nikt celowo nie drażni, ale czasem atakują same z siebie – wtedy trzeba zachować spokój i chować się w specjalnych siatkach. W razie ataku pszczół droga na górę jest zamykana, a zakupionych biletów się ponoć nie zwraca. My oprócz pszczół widzieliśmy jeszcze długaśnego węża, ale była to raczej atrakcja niż realna przeszkoda.
Wszystkie te trudności zostały bohatersko pokonane przez naszą czwórkę, przy czym najłatwiej miał Adaś, który miał za zadanie tylko wchodzić. Rodzice mieliby jeszcze łatwiej, gdyby nie potrzeba niesienia na rękach Martynki w momentach największych przewężeń. Najtrudniej i tak miała sama Martynka, która, pomijając nieliczne fragmenty, w których była noszona, praktycznie całą trasę pokonała na własnych nogach. Dla Martynki był to pierwszy wyjazd bez wózka i szczerze mówiąc obawialiśmy się, czy nie będzie zbytnio marudzić. I rzeczywiście, na początku podróży trochę marudziła, ale później się przyzwyczaiła i pod koniec dziarsko maszerowała niemalże na równi z bratem. Wózkowi na stałe mówimy więc pa pa, a w kolejnych podróżach będziemy chodzić jeszcze więcej.
Jeśli chodzi o samą Sigiriję, to mam lekko mieszane uczucia. Oczywiście u podnóża, tuż przy słynnych lwich łapach, Sigirija absolutnie zachwyca. Z drugiej strony pamiętam, że wszedłszy na szczyt byłem nieco zawiedziony – forteca rzeczywiście robiła wrażenie swoją powierzchnią, ale po opuszczeniu została splantowana i po wysokich murach zostały często niskie murki. Przeglądając zdjęcia do tego wpisu znowu zaczęło mi się bardzo podobać i nawet nieco siebie ganię za turystyczne zblazowanie. Niewątpliwie Sigirija to punkt obowiązkowy i warto odżałować 30 USD za wstęp. Ci, co nie byli, opinię mogą sobie wyrobić sami, choćby na podstawie załączonych zdjęć.