Po dwóch dniach obcowania z naturą przyszedł czas na Trójkąt Kulturalny – obowiązkowy punkt każdej podróży po Sri Lance, terytorium zawierające aż pięć miejsc z listy UNESCO. Rozpoczęliśmy, jak każdy przybywający z południa, od
Kandy. Kandy to spore miasto, które niektórzy uznają za jedną z dawnych stolic historycznej Sri Lanki, choć to pewne nadużycie – w Kandy miał rzeczywiście siedzibę władca jednego z królestw – ostatniego, które oparło się najeźdźcom z Europy, ale takich stolic Sri Lanka ma znacznie więcej.
Teoretycznie Kandy można by było uznać obecnie za najbardziej niebezpieczne miejsce na Sri Lance. Nie dalej jak cztery miesiące wcześniej, na początku marca, miasto ogarnęły zamieszki na tle religijnym pomiędzy buddystami i muzułmanami. Jak to już było ćwiczone w innym mieście na K, zaczęło się od doniesienia o muzułmanach przerabiających buddyjskie dzieci na macę… czy jakoś tak… Potem już poszło gładko – ponad setkę muzułmańskich domów zniszczono, a władze uspokoiły sytuację dopiero po 10-dniowym stanie wyjątkowym i całkowitej blokadzie mediów społecznościowych. Nie był to pierwszy incydent tego typu na Sri Lance w ostatnich latach – przed końcem wojny wrogiem numer jeden byli Tamilowie wyznający hinduizm, potem trzeba było znaleźć nowy cel ataków. Tak jak w Mjanmie, i tutaj ciemiężcami nie są krwiożerczy muzułmanie, a miłujący pokój buddyści (smaczku - czy raczej smrodku - dodaje fakt, że zamieszki były podsycane przez ortodoksyjnych buddyjskich mnichów). Wnioski niech każdy wyciągnie sobie sam – fakt, że tego typu zdarzenia dają trochę inny obraz tej ponoć rajskiej i przyjaznej dla wszystkich wyspy.
W czasie naszego pobytu po niepokojach nie było już śladu, ale w mieście i tak nie zabawiliśmy zbyt długo. Przyjechaliśmy tam późno wieczorem i następnego dnia chcieliśmy zdążyć na poranną ceremonię składania darów w
Sri Dalada Maligawa czyli po naszemu Świątyni Zęba (Buddy), najważniejszej buddyjskiej świątyni w kraju. Niestety, choć wstaliśmy zgodnie z planem, wychodzenie i potem droga do świątyni zabrały nam tyle czasu, że po ceremonii nie było już śladu.
Sama świątynia, jak na religijne serce kraju, wcale mnie nie zachwyciła. I to nie ze względu na dość drogi wstęp (1500 rupii czyli prawie 40 żł od osoby). I nie tylko dlatego, że obsługa przekazała bilet bezpośrednio „przewodnikowi”, który za co łaska oprowadzał po świątyni i coś tam opowiadał. Nie byłem chyba w stanie wczuć się w atmosferę tego miejsca, które – jak to często we wschodnich religiach bywa – w wystroju jest zlepkiem różnych stylów. Choć spoglądając na ufundowany przez Japończyków złoty dach widać, jak ważne jest to miejsce dla buddystów.
Obeszliśmy jeszcze dookoła
Jezioro Kandy, zbiornik, który, jak się potem dowiedziałem, powstał sztucznie na początku XIX w. i ma ponad 3 kilometry linii brzegowej. Jezioro, położone w centralnym punkcie miasta, daje sporo ładnych widoków – a najładniejszym były wielkie iguany, polujące na brzegach. Jeszcze więcej ładnych widoków można było zaobserwować w
Królewskim Ogrodzie Botanicznym w Peradeniya na przedmieściach Kandy, mimo że czas nie był po temu najlepszy – większość pięknych kwiatów już przekwitła. Mimo to ogrody są tak rozległe, że każdy znajdzie coś dla siebie, nie tylko przedstawicieli flory – jest tam między innymi stado endemicznych dla Sri Lanki
makaków rozczochranych (oglądanie ich to kupa śmiechu, szczególnie dla dzieci) i tysiące nietoperzy.