Zaledwie po miesiącu przerwy znów wróciłem do Afryki, tym razem znacznie dzikszej od Wysp Zielonego Przylądka. Zapraszam więc do relacji z dwóch państw Rogu Afryki – Dżibuti i Somalilandu. Północni i wschodni sąsiedzi Etiopii to państwa dość rzadko odwiedzane, a w polskojęzycznym Internecie informacji o nich jak na lekarstwo, więc mam nadzieję, że relacja choć trochę pomoże zapełnić tę lukę, a być może nawet niektórych zachęci do podjęcia podobnej podróży w przyszłości.
Nie jestem szczególnie doświadczonym podróżnikiem i mam wiele luk w topowych turystycznych atrakcjach, ale mimo tego od czasu do czasu ciągnie mnie w miejsca, w które zapuszcza się niewielu. A podróżując zwykle z rodziną, otrzymawszy najtrudniejszą do uzyskania wizę na samodzielną podróż – tę od żony – staram się ją wykorzystać na podróż do miejsc, w które małych dzieci bym raczej nie zabrał. Swoje zrobiły też dogodne godziny lotów – Ethiopian lata tak, że mogłem majowy tydzień wykorzystać maksymalnie – zaczynając w przedmajówkowy piątek po pracy, kończąc w pomajówkowy poniedziałek z samego rana. 3 dni urlopu, pełnych 9 dni w podróży – to lubię!
Na początek sprawa wiz. Za starych dobrych czasów wizę do Dżibuti załatwiało się we francuskiej ambasadzie w Warszawie, ale te chwile dawno minęły. Najbliższą obecnie placówką jest ambasada w Berlinie, część załatwia wizy w Addis Abebie, ale dla większości podróżników do niedawna najłatwiej było uzyskać wizę bezpośrednio na lotnisku. Pod koniec 2017 r. podróżniczy światek zmroziła wiadomość, że władze Dżibuti ni stąd ni zowąd zaprzestały wydawania wiz na lotnisku. Po dużym zamieszaniu szybko wycofały się z tego zakazu, ale niepewność pozostała. Na szczęście w lutym Dżibuti oficjalnie rozpoczęło wydawanie e-wiz, które od 1 maja 2018 mają być obowiązkowe. E-wiza jest łatwa, szybka, choć niestety nietania. Wiza do 3 dni kosztuje 60 USD, powyżej 120 USD, co plasuje ją w pierwszej dziesiątce najdroższych na świecie, a ważąc koszt wizy rozmiarem kraju Dżibuti jest chyba najdroższe.
Wiza do Somalilandu jest jeszcze trudniejsza – można ją zdobyć wyłącznie w placówkach w Waszyngtonie, Londynie, Addis Abebie lub właśnie Dżibuti. O szczegółach opowiem w kolejnej części relacji.
Jeśli w ogóle mowa o jakimkolwiek sezonie turystycznym w Dżibuti, wypada on w miesiącach zimowych. Mimo to liczyłem, że na przełomie kwietnia i maja ktoś się jeszcze skusi – temperatury, choć wysokie, na papierze wyglądały jeszcze do wytrzymania. Na samolot z Addis Abeby czekało całkiem sporo białych ludzi i wśród nich chciałem znaleźć chętnych do wspólnych wycieczek i podziału kosztów. Zagadałem kilkanaście osób, ale okazało się, że nikt nie leci do Dżibuti w celach turystycznych – wszyscy albo tam pracują, albo jadą na konferencje pod egidą organizacji międzynarodowych. Mimo wszystko poszukiwanie się opłaciło – znalazłem przynajmniej osobę chętną na podział kosztów taksówki z lotniska.
Polska sieć (Orange) nie działa ani tu, ani w Somalilandzie.
Ale zanim wsiadłem do taksówki, przeszedłem małą ścieżkę zdrowia na lotnisku. Mimo, że miałem wizę (chyba jako jedyny w formie elektronicznej), i tak wyszedłem z kontroli jako ostatni. Miałem wrażenie że niektórzy po raz pierwszy w ogóle widzą e-wizę swojego kraju na oczy. Nic dziwnego bo do 30 kwietnia nie opłacało się jej wyrabiać. Wiza na lotnisku na ponad 3 dni kosztowała 90 usd, czyli o 30 mniej niż e-wiza. Ja kupowałem wizę, bo słyszałem o obowiązku posiadania biletu powrotnego, a przecież chciałem wydostać się z Dżibuti lądem. Mimo to musiałem pokazać kopie biletów z samej Warszawy do Dżibuti (ale już nie powrotnych) i potwierdzenie, że rzeczywiście pracuję tam gdzie deklarowałem (wizytówka wystarczy, ja akurat miałem potwierdzenie opłacania składek z logo firmy).
Już na początku uderzył mnie straszny upał. Mimo, że temperatura wynosiła nie więcej niż 35 stopni, a wilgotność nieprzesadne 60-70%, coś powodowało, że czułem się tam gorzej, niż w piekarniku. Nawet będąc w Indiach, z temperaturami dochodzącymi do 40 stopni, nie czułem się tak zmęczony upałem. Tu wystarczyło wyjść z klimatyzowanego pokoju żeby umyć zęby, aby pot płynął ze mnie strugami.
Baza hotelowa w Dżibuti jest dość uboga, a kraj aż do przesady drogi. Na szczęście udało mi się znaleźć hotel o wiele tańszy niż reszta. W
Chinatown za dość spartańskie warunki (ale z klimatyzacją) płaciłem 40usd za dobę ze śniadaniem. Prosty lunch kosztował tam 10 usd, kolacja 15 usd, co w porównaniu z cenami w restauracjach nastawionych bardziej na zachodniego klienta było mocno konkurencyjną ceną. W popularnej, zachwalanej w Lonely Planet, restauracji „Melting Pot” najtańsze i najprostsze dania zaczynały się od 10 euro. Alternatywą są supermarkety, konkretnie francuski Leader Price, w którym można się przyzwoicie zaopatrzyć w spożywkę w cenach niewiele wyższych niż w Polsce. Mimo, że kraj jest muzułmański, alkohol jest tu łatwo dostępny (wydaje się po klienteli, że nie tylko dla niemuzułmanów) i relatywnie tani. Ulubioną substancją odurzającą miejscowych jest jednak czat (quat) – lekko narkotyczne zielsko sprowadzane z Etiopii, żute w ogromnych ilościach przez niemal każdego. Obecność zachodnich żołnierzy sprawia, że w Dżibuti można znaleźć też inne rozrywki dla dorosłych – sam spacerując po mieście dostałem propozycję płatnego seksu.
Jeśli chodzi o samo miasto, to delikatnie mówiąc nie powala. Jest chaotycznie i brzydko, z masą śmieci i nieładnymi budynkami wokół. Nawet w tak zwanym centrum królują blaszane budy, a na ulicach pasą się kozy. Jest parę ładniejszych budynków - przeważnie rządowych - ale całość przedstawia się słabo. Kolonialne dziedzictwo francuskie jest tu prawie nieobecne. Kulturalnie Dżibuti to prawdziwa pustynia – dość powiedzieć, że w stolicy nie ma ani jednego muzeum! Symbolem miasta może być
Meczet Hamoudi tuż obok centralnego rynku, ale szczerze mówiąc, szczególnie spektakularnie to on nie wygląda. Już prędzej do takiego tytułu mogłyby aspirować inne meczety w okolicy.
Miejscowi najwidoczniej lubią sport i kąpiele w morzu, na boiskach i na plaży były prawdziwe tłumy.