Ostatnie dwie doby naszej podróży po Wyspach Zielonego Przylądka spędziliśmy na największej i najważniejszej, bo stołecznej, wyspie
Santiago. Wyspa ma 900 kilometrów kwadratowych i, jak to na Cabo Verde bywa, jest dość górzysta. Nasz plan przewidywał między innymi zwiedzenie Tarrafal, położonego względem stolicy dokładnie po drugiej stronie wyspy. Niby to tylko 65 kilometrów, ale nawigacja pokazywała półtorej godziny jazdy. Taksówkarz zaproponował tę trasę za 70 euro, co wydało mi się sumą trochę wygórowaną. Myślałem o wypożyczeniu samochodu (w sumie koszt wyszedłby zbliżony, ale za cały dzień), ale chciałem też spróbować transportu lokalnego.
W dniu przylotu, wczesnym przedpołudniem wybraliśmy się więc do centrum Prai w poszukiwaniu transportu. Pierwotnie celem miało być znacznie bliższe Cidade Velha (o którym w następnym wpisie), ale idąc zostaliśmy zaczepieni przez pasażera mikrobusa (zwanego tutaj
aluguerem) wrzeszczącego Tarrafal! Tarrafal! Czym prędzej wsiedliśmy, a ja się ucieszyłem, że tak sprawnie znaleźliśmy transport i niedługo będziemy w Tarrafal. Tym lepiej, że poza naganiaczem byliśmy jedynymi pasażerami w pustym aluguerze. Radość była jednak przedwczesna, a fakt, że aluguer był pusty, powinien raczej nas zniechęcić. Bo trzeba Wam wiedzieć, że aluguery po Wyspach Zielonego Przylądka nie jeżdżą nigdy puste. W zasadzie rzadko jeżdżą inaczej, niż wypełnione po brzegi. A pasażerów czasami tylko zgarniają z „dworca” (czegoś takiego w zasadzie nie ma, za dworce robią parkingi, gdzie zjeżdżają się aluguery), ale znacznie częściej prosto z ulicy, tak jak nas. Zanim wyruszyliśmy z Prai, kierowca zrobił dwa razy potężne kółko po głównej drodze, a naganiacz ciągle wrzeszcząc (literalnie zdzierał sobie gardło) namawiał kolejnych przechodniów. Minęła chyba prawie godzina, zanim kierowca zebrał wystarczającą liczbę pasażerów i pojechał dalej. A głośny naganiacz wysiadł na rogatkach miasta.
Jazda do Tarrafal była średnio wygodna, tym bardziej, że aluguer nie ma klimatyzacji, a trasa prowadzi przez całkiem spore góry. Mieliśmy też przesiadkę w Santiago, w centrum wyspy, przez co czas przejazdu wydłużył się do prawie trzech godzin. Była prawie 17, kiedy dotarliśmy do celu, którym był położony na przedmieściach
obóz koncentracyjny Tarrafal. Założony w 1936 r. w czasach wzorowego katolika, dyktatora portugalskiego imperium Antonio de Olivieiry Salazara, funkcjonował (z 7-letnią przerwą) aż do 25 kwietnia 1974 r., pamiętnego dnia portugalskiej Rewolucji Goździków (mamaMa.geoblog.pl pisze o dacie późniejszej, ale, co ciekawe, potwierdza ją tylko niemiecka wersja Wikipedii). Lokalizacja była nieprzypadkowa, bo w owym czasie Tarrafal było prawdziwym końcem świata – wyspy były zupełnie odizolowane, ale jednocześnie były niemal w środku imperium, na styku szlaków morskich. Najbliższa okolica była rzadko zasiedlona, a co najważniejsze, źródła wody były niesłychanie skąpe i łatwe do kontrolowania. Ewentualna ucieczka była więc bardzo utrudniona, stąd też w historii obozu nie było takich przypadków. Tarrafal było miejscem odosobnienia przeciwników reżimu z całego imperium – poza Portugalczykami, więziono tu m.in. działaczy niepodległościowych z Angoli, Mozambiku, Gwinei Bissau i samego Cabo Verde. W obozie w zasadzie wszystko było pomyślane tak, aby uprzykrzyć życie więźniom – od izolatek nagrzewających się do 50 stopni w słońcu, po celowo zarobaczone jedzenie serwowane w miejscowej kuchni. Przez to wszystko Tarrafal zasłużył na nazwę
Obóz Powolnej Śmierci (Campo da Morte Lenta). Choć wzorowany na nazistowskich obozach, Tarrafal był jednak zdecydowanie mniej śmiercionośny – przez tyle lat funkcjonowania nie przeżyło go „tylko” 36 więźniów, a po 1948 r. ofiar śmiertelnych nie było w ogóle.
Infrastruktura obozowa przetrwała do dziś w niezłym stanie, choć wewnątrz budynków nie zachowało się prawie nic prócz murów. Dość skąpe są też informacje na temat funkcjonowania samego obozu. Może niedługo się to zmieni, bo Cabo Verde stara się o wpisanie Tarrafal na listę UNESCO. Pierwotny plan przewidywał głosowanie w 2019 r., ale już wiadomo, że przesunie się co najmniej o rok. Kandydatura Tarrafal jest nieco kontrowersyjna – kiedy w 1979 r. wpisywano na listę Auschwitz, ponoć ustalono, że ma to być jedyna inskrypcja tego typu. Do tej pory trzymano się tej zasady (choć w 1999 wpisano południowoafrykańską Robben Island, ale na szerszej podstawie) i być może wpisanie Tarrafal będzie pierwszym jej jawnym złamaniem.
Ktoś mógłby powiedzieć, że takie miejsce nie jest odpowiednie dla małych dzieci. Przed przyjazdem zrobiłem wstępne rozpoznanie (również na geoblogu mamaMa) i wiedziałem, że, w odróżnieniu od niektórych obozów na terenie Polski, nie powinno tam być nic traumatycznego. Adamowi wystarczyło stwierdzenie, że to miejsce było kiedyś więzieniem, Martynie póki co było wszystko jedno. Na terenie obozu bawiła się zresztą gromadka dzieci, co świadczy chyba o dość luźnym podejściu lokalnej ludności do powagi miejsca.
Z Tarrafal wróciliśmy, tym razem bez przesiadek, w niecałe dwie godziny. Bilety w obie strony kosztowały nas jakieś 25 euro (w porównaniu do, przypomnę, 70 euro za taksówkę). Adam był tak głodny, że niemal rzucił się na oferowany przez ulicznych sprzedawców grillowany szaszłyk – rzecz nie do pomyślenia w domu u naszego niejadka. Zawsze twierdziłem, że marudzenie dzieci przy jedzeniu to kwestia niewystarczająco mocnych sygnałów z mózgu;-)