Jedną z najpiękniejszych cech Wysp Zielonego Przylądka jest ich niewiarygodna niemal różnorodność. Na bardzo niewielkiej przestrzeni (kraj ma tylko 4000 kilometrów kwadratowych, tyle co dwa większe polskie powiaty) mamy rozległe piaszczyste plaże i niemal pustynny klimat płaskich wysp Sal i Boa Vista, nagie góry na Sao Vicente, morze zieleni na Santo Antao i żyzne tereny na Santiago. Wisienką na torcie jest zaś wyspa
Fogo, będąca naszym celem w kolejnych dniach podróży po Cabo Verde.
Dostać się na Fogo ze stolicy można na dwa sposoby – promem lub samolotem. Prom płynie koło 4-5 godzin (co na zwykle wzburzonym oceanie nie należy do przyjemności) i kosztowo też nie jest szczególnie atrakcyjny. Samolot jest oczywiście droższy, ale leci tylko 30 minut. My wybraliśmy się samolotem, podziwiając po raz kolejny efektywność przewoźnika Binter Cabo Verde. Mimo, że na przesiadkę na stołecznym lotnisku mieliśmy tylko 20 minut, wszystko przebiegło super sprawnie, włącznie z przeładowaniem bagażu rejestrowanego (my takiego nie mieliśmy, między innymi z obawy o opóźnienie podczas przesiadki).
O ile Sao Vicente czy Santo Antao, mimo, że są nieco na uboczu turystycznych szlaków, cieszą się sporą popularnością, na Fogo wybierają się naprawdę nieliczni. Widać to chociażby po bazie turystycznej, znacznie bardziej ubogiej niż na pozostałych wyspach. W porównaniu z Mindelo płaciliśmy tam więcej za znacznie niższą jakość. Fogo nie jest już tak okazałe, jak dwie poprzednio widziane przez nas wyspy, i spacerując po uliczkach jego stolicy,
Sao Filipe po raz pierwszy mogliśmy poczuć się bardziej w Afryce. Samo miasteczko jest niewielkie i nieco zaniedbane, co też ma swój urok. Ulice są wyłącznie brukowane (z wózkiem praktycznie nie sposób tam chodzić) i miałem wrażenie, że czas się tu zatrzymał wraz z exodusem Portugalczyków w 1975 r. Miasto jest położone nad samym morzem, ale nie posiada nawet normalnej plaży – brzeg to niegościnny wysoki klif, odgrodzony od miasta barierkami.
Wyspa Fogo, mimo że mała, ma u siebie najwyższy szczyt Wysp Zielonego Przylądka. I to nie byle jaki, bo
Pico do Fogo, góra jednym ze zboczy dotykająca poziomu morza, osiąga wysokość 2 829 metrów. Wierzchołki o takiej wybitności powstają na Ziemi tylko w jeden sposób – jako wynik działalności wulkanicznej. Tak jest też i tutaj - Pico do Fogo jest silnie aktywnym wulkanem, na co wskazuje sama jego nazwa (fogo po portugalsku oznacza ogień). Co ciekawe, mimo że tak wysoki, szczyt Fogo w ogóle nie jest widoczny z położonego kilkanaście kilometrów dalej Sao Filipe. Wszystko dlatego, że otacza go stroma i szeroka
kaldera (zagłebienie powstałe najczęściej wskutek erupcji stożka wulkanu). Obecny stożek jest więc nowym szczytem uformowanym po zniszczeniu starego, znacznie większego.
Pico do Fogo składa się z wierzchołka głównego oraz małego, właściwie trudno zauważalnego
Pico Pequeno, uformowanego podczas erupcji z 1995 r. Mimo, że malutki, Pico Pequeno bardzo niedawno dostarczył mieszkańcom całej masy kłopotów, o czym za chwilę.
Kaldera Fogo jest stroma i trudna do zdobycia, ale jedna z jej ścian mocno się obniża, tworząc dogodną do pokonania przełęcz. Tam właśnie poprowadzono asfaltową drogę, którą bez większych niewygód można się dostać do wnętrza kaldery. Wspaniały wierzchołek Pico do Fogo można zobaczyć dopiero w pobliżu przełęczy. Chwilę później droga jednak się urywa, całkowicie pokryta zastygłą magmą. Magma pojawiła się tam w 2014 r. i była rezultatem silnej erupcji Pico Pequeno. Erupcja ta nie tylko zniszczyła drogę, ale zmusiła do ewakuacji mieszkańców okolicznych wiosek. Bo trzeba Wam wiedzieć, że w kalderze Fogo na stałe mieszkają ludzie. Mieszkańcy są pogodzeni ze swoim losem, a ich postawę życiową można podsumować stwierdzeniem „wulkan daje, wulkan odbiera”. W spokojnych czasach tereny wokół wulkanu są dobrym miejscem do życia – gleba jest na tyle żyzna, że uprawia się tu kawę i winorośl, produkuje wysokiej jakości wino (nawet wymagający Francuzi przyznają, że jest doskonałe), a w dodatku miejsce cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem turystów. W czasach erupcji trzeba jednak uciekać.
Erupcja z końca 2014 r. była poważna, ale powolna. Na tyle powolna, że, zgodnie z tym, co usłyszeliśmy, mieszkańcy mieli czas na kontrolowaną ewakuację. „Kontrolowana” oznacza, że przed opuszczeniem domów mieszkańcy wymontowali i wynieśli wszystko, co nadawało się do późniejszego wykorzystania (czytaj: wszystko, co nie było murem, nawet futryny okien i drzwi). Lawa zalała niemal w całości zamieszkaną przez jakieś 1000 osób wioskę
Cha das Caldeiras, totalnie niszcząc lokalny kościół, szpitalik i większość domów. Niektóre domy lawa zalała częściowo, przez co na przykład pół pokoju zostało zalane, a drugie pół pozostało nienaruszone.
Erupcja trwała do początku lutego 2015 r. i już miesiąc później ludzie zaczęli wracać. Zrobili drogę objazdową i z zapałem wzięli się do odbudowy wioski, często wręcz budując się na stropach poprzednich domów. Całość wygląda naprawdę niezwykle i nie wiem, czy jest gdzieś na świecie miejsce, w którym można coś podobnego zobaczyć. Jak na świeżą erupcję przystało, okolica przypomina księżycowy krajobraz, a roślinność jest w zasadzie tylko tam, gdzie została posadzona ludzką ręką.
Nie zapomnimy jak, jadąc przez pustkowie lawy, zauważyliśmy mały, okrągły, jednoizbowy domek. Takie domki, zbudowane z materiału wulkanicznego, nazywane są
funco i stanowią jeden z symboli Cabo Verde. Na progu tego samotnego funco siedziała biała kobieta z malutkim dzieckiem. Nasz taksówkarz po portugalsku powiedział, że kobieta zna angielski i zachęcił nas do podejścia i nawiązania rozmowy. Okazało się, że pani jest Fracuzką, która parę lat temu wyszła za Kabowerdyjczyka. Mąż obecnie odbudowuje zniszczony przez wulkan dom, co oznacza, że jeszcze przez najbliższe pół roku będą sami siedzieć na totalnym pustkowiu. To się nazywa poświęcenie…