Na początek mała uwaga – nazwa Wysp Zielonego Przylądka nie wzięła się wcale z ich zieloności, ale z powodu relatywnej bliskości geograficznej do Przylądka Zielonego – najbardziej wysuniętego na zachód (jak kiedyś sądzono, obecne pomiary to skorygowały) punktu kontynentalnej Afryki. Ta niefortunna nazwa sprawia jednak, że mimo woli oczekuje się po kraju trochę zieleni, ale w rzeczywistości jest jej mało. Najzieleńsza i różnorodna przyrodniczo jest najbardziej na zachód wysunięta wyspa kraju i całej Afryki -
Santo Antão, będąca naszym celem kolejnego dnia podróży. Na Santo Antão regularnie pływają promy z Mindelo, bilet dla dorosłego kosztuje 800 escudos (jakieś 7 euro) w jedną stronę, a podróż trwa trochę ponad godzinę. Morze często bywa tam wzburzone, więc obsługa profilaktycznie rozdaje podróżnym woreczki. Nasze dzieci, szczególnie Adam, są mało odporne na bujanie, ale tym razem dwójka grzecznie poszła spać na niemal całą drogę.
Wstępnie planowaliśmy wypożyczenie samochodu (kosztuje to około 50 euro czyli jakieś 5500 escudos), ale już przed wejściem na statek podszedł do nas jeden z miejscowych i zaproponował wycieczkę swoim autem za 10000 escudos. Po krótkim targu stanęło na 7000 (jakieś 65 euro) i po przybiciu do
Porto Novo, wsiedliśmy do przestronnego busa naszego kierowcy. Całość zajęła nam jakieś 6 godzin i wydaje się, że cena, którą zapłaciliśmy, była całkiem uczciwa. Minusem była słaba znajomość angielskiego naszego przewodnika, przez co za wiele nie porozmawialiśmy.
Santo Antão jest wyspą nietypową. Ma prawie 800 kilometrów kwadratowych powierzchni (tylko Santiago jest większa w Cabo Verde) i z południowego zachodu do północnego wschodu jest przecięta niemal na pół łańcuchem wysokich gór (z najwyższym szczytem, Topo da Coroa, wysokości 1979 m). Te wysokie góry zmieniają bardzo wiele – część bardziej południowa jest, tak jak pozostałe wyspy archipelagu Wysp Zawietrznych, sucha i dość pustynna, z rzadka pokryta roślinnością. W poprzek wyspy przebiega wybudowana jeszcze przez Portugalczyków droga i wspinając się nią na przełęcze mogliśmy obserwować zmiany klimatu i roślinności – wraz ze wzrostem wysokości było coraz bardziej zielono, a same góry w wyższych punktach drogi pokrywał już normalny las. Dalej czekała nas prawdziwa uczta dla oczu – pełne zieleni kaldery (wygasłe kratery), niemal bezdenne przepaście i niemal każdy wolny skrawek ziemi zajęty pod uprawę. Jeśli ktoś ma ochotę sam zobaczyć, jak zmieniał się krajobraz, zachęcam do przeklikania początkowych zdjęć.
Chlubą Santo Antão są górskie doliny niewielkich rzek, pokryte bujną roślinnością i używane do uprawy, głównie trzciny cukrowej. Najbardziej znane są dwie z nich – pierwsza to
Ribeira da Torre (w moim nieprofesjonalnym tłumaczeniu Rzeka Wieży), która prowadzi do wysokiej skalnej iglicy, dającej chyba najpiękniejszy widok na całej wyspie (patrz zdjęcie). Druga to
Paul, prowadząca wzdłuż czynnej cały rok rzeki. W dolinie Paul można podziwiać stare skalne mosty, ale przede wszystkim tradycyjne kabowerdyjskie domostwa, zbudowane z pobielanego kamienia i pokryte dachami z trzciny. Domki te w tym sielskim krajobrazie wyglądają szczególnie urokliwie.
Urokliwa jest też bardziej zurbanizowana część wyspy. Jej stolicą jest
Ribeira Grande (Wielka Rzeka), piękne malutkie miasteczko z dobrze zachowaną kolonialną architekturą. Choć trzeba przyznać, że dająca nazwę miasteczku rzeka jest może i wielka, ale w marcu kompletnie sucha.
W drogę powrotną z Ribeira Grande do Porto Novo wybraliśmy się już wzdłuż wybrzeża i tę drogę też trzeba koniecznie zobaczyć. Wybrzeże jest bardzo urozmaicone, a położone na nim wioseczki wręcz pocztówkowo piękne. Zobaczcie zresztą sami.
Nas Santo Antão wręcz zachwyciło i uważam, że będąc na Wyspach Zielonego Przylądka koniecznie trzeba tę wyspę zobaczyć. Niestety nie ma na niej lotniska, przez co zdecydowana większość turystów Santo Antão omija, tracąc jedne z piękniejszych widoków w tym kraju i w całej Afryce.