Tegoroczne podróże rozpoczęły się dla nas niewielkim i niezbyt miłym przesunięciem. Pierwszy krótki wyjazd zaplanowaliśmy już w lutym, a celem miał być Synaj. Niestety, choroby połowy rodziny uniemożliwiły nam wyjazd, choć decyzję podejmowaliśmy w ostatniej chwili. Pech prześladował nas dalej i nawet przy tym wyjeździe nie wszyscy z nas byli w pełni zdrowi. Zdecydowaliśmy się jednak podjąć (na szczęście niewielkie) ryzyko i literalnie tym razem wyszło to nam wszystkim na zdrowie.
Trzeci raz z rzędu celem naszej rodzinnej podróży miała być Afryka. Na Wyspy Zielonego Przylądka mieliśmy się wybrać już dwa lata temu, ale najpierw niespodziewane anulowanie lotu przez Binter Canarias, a potem ważne sprawy rodzinne sprawiły, że musieliśmy porzucić pierwotny plan. Rezultatem tej zmiany była całkiem przyjemna podróż do Irlandii kilka miesięcy później.
A Wyspy Zielonego Przylądka kazały na siebie czekać bardzo krótko (czy raczej my kazaliśmy na siebie czekać Wyspom :-)). W październiku 2017 zauważyłem świetną promocję TAP Portugal z Luksemburga do Prai i w zasadzie natychmiast kupiłem bilety. Kosztowały mniej niż 200 euro na głowę (z Warszawy w tym samym czasie kosztowały około 400 euro na głowę) i za 800 euro oszczędności uznałem, że opłaca się jechać z Warszawy do Luksemburga (koszty paliwa, parkingu, dodatkowego noclegu i jedzenia nie wyniosły więcej niż tysiąc złotych).
Wyspy Zielonego Przylądka są obecnie bardzo łatwo dostępne, i to dla turystów z niekoniecznie grubym portfelem. Pobyty wypoczynkowe są stosunkowo tanie, a jeśli ktoś jest na tyle elastyczny, żeby wyjechać za maksymalnie kilka dni od zakupu, ceny wycieczek potrafią być absurdalnie niskie. Problem w tym, że pobyty wypoczynkowe ograniczają się w zasadzie do dwóch turystycznych wysp – Sal i Boa Vista, których wcale nie mieliśmy ochoty zwiedzać. Dla 4-osobowej rodziny samodzielna organizacja wyjazdu jest ciągle optymalna.
Patrząc obiektywnie, Cabo Verde powinno być dla nas nieco mniej ciekawe niż dla średniego turysty – wszak kilka miesięcy wcześniej byliśmy w miejscu, zdaniem niektórych, dość podobnym, czyli na Wyspach Św. Tomasza i Książęcej. Oba kraje łączy podobna przeszłość, a szczególnie najnowsza historia, ten sam język (portugalski), a co za tym idzie podobna kultura. Czy rzeczywiście te dwa kraje są tak do siebie podobne? – na to pytanie odpowiem w trakcie relacji.
Choć nasze pierwsze doświadczenia z liniami TAP były mało zachęcające, druga podróż wypadła znacznie lepiej. Mimo to zaczęło się trochę nerwowo, bo samolot z Luksemburga do Lizbony wystartował z ponad godzinnym opóźnieniem. Według planu na przesiadkę w Lizbonie mieliśmy równo godzinę, była więc szansa, że nie zdążymy. Celowo piszę „szansa”, bo taka sytuacja skutkowałaby prawdopodobnie wypłatą odszkodowania w przyjemnej wysokości 4x600 euro, co pokryłoby z nawiązką koszty wyjazdu. Koniec końców samolot do Prai miał jeszcze większe opóźnienie i zdążyliśmy z przesiadką bez problemu.
Pierwsze chwile na Wyspach Zielonego Przylądka nasunęły myśl, że bez wątpienia jesteśmy w Afryce. Ogromna kolejka po wizę w środku nocy przy jednym działającym okienku sprawiła, że niektórym turystom zaczęły puszczać nerwy. Tak w ogóle, wiz od stycznia 2018 miało już nie być, ale rząd „nie wyrobił się” z nowymi przepisami, przez co staliśmy się ubożsi o 4x25 euro. Podobno od maja 2018 wizy dla obywateli UE mają być ostatecznie zniesione.
Stolicę opuściliśmy ekspresowo, bo po trzech godzinach na lotnisku wsiedliśmy w kolejny samolot na wyspę
Sao Vicente. Loty między wyspami obsługiwała do niedawna lokalna linia TACV, ale niedawno zbankrutowała i wszystkie operacje przejął kabowerdyjski oddział hiszpańskiego Bintera. Binter Cabo Verde działa bardzo sprawnie, choć niestety nie można powiedzieć, że jest tani. Przeloty kosztują niemało, ale w zasadzie nie ma dla nich alternatywy – promy funkcjonują tylko pomiędzy niektórymi wyspami, a pomiędzy archipelagami Wysp Podwietrznych i Zawietrznych nie ma ich w ogóle. W rezultacie za trzy przeloty po wyspach zapłaciliśmy prawie 600 euro za całą rodzinę, a więc niewiele mniej, niż za przelot z Europy.
Wreszcie jednak wylądowaliśmy w
Mindelo, drugim największym mieście Wysp Zielonego Przylądka i kulturalnej stolicy kraju. Lotnisko w Mindelo ma za patronkę najbardziej znaną Kabowerdyjkę –
Cesarię Evorę, zmarłą parę lat temu znakomitą śpiewaczkę, pochodzącą właśnie z Mindelo. Evora cieszy się tu zasłużoną estymą, bo nikt tak jak ona nie rozsławił w świecie tego kraju i jego kultury.
Choć kraj ma w nazwie przymiotnik zielony, wcale taki zielony nie jest. Wyspy są pochodzenia wulkanicznego, leżą w strefie pasatów, ale opadów jest tu niewiele. W rezultacie na prawie wszystkich wyspach występują poważne problemy z wodą, a krajobraz jest raczej pustynny. Na płaskich wyspach w dodatku prawie cały czas wieje, co odczuliśmy najbardziej właśnie na Sao Vicente. Jeśli chodzi o klimat, jest tutaj więc zupełnie inaczej niż na porośniętej tropikalnym lasem deszczowym, wiecznie wilgotnej Wyspie Świętego Tomasza.
Mindelo zrobiło na nas niesamowicie pozytywne wrażenie. Przede wszystkim jest malowniczo położone, nad cichą zatoką, od strony lądu otoczone górami. Jakiekolwiek porównania z biednym Sao Tome byłyby dla niego wręcz uwłaczające, a Mindelo zdecydowanie bliżej do Europy niż do Afryki. Nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady, spacerując po centrum miasta naprawdę czuliśmy się jak na Kanarach. Większość fasad budynków jest odnowiona, chodniki są w dobrym stanie, w mieście jest pełno zadbanej zieleni. Ulubionym miejscem dzieci był plac zabaw, zlokalizowany w samym centrum miasta i będący wzorem nawet dla polskich placów zabaw. Nie dość, że wszystkie sprzęty były w idealnym stanie, a podłoże było wyłożone miękką sztuczną trawą, to jeszcze przez większość czasu plac był objęty opieką porządkowego, a na miejscu była dostępna toaleta dla dzieci – rzecz niestety niespotykana nawet w Warszawie.
Co jest do zobaczenia w Mindelo? Przede wszystkim samo centrum miasta, które jest perełką architektury kolonialnej w Afryce. Wśród wielu ładnych budynków w oczy rzuca się przede wszystkim
Palacio do Povo (Pałac Ludowy), była siedziba gubernatora wyspy, obecnie zamieniona w muzeum. Koniecznie trzeba wejść do środka i obejrzeć wystawę sztuki afrykańskiej, w tym arcyciekawych masek szamańskich. Drugą część muzeum zajmuje izba pamięci Cesarii Evory. Za Palacio do Povo znajduje się kolejny ładny pałac (nazwy nie ustaliłem), będący siedzibą władz lokalnych. W Mindelo znajduje się też niewielka konkatedra, do której dziwnym przypadkiem nie trafiliśmy.
Koniecznie trzeba się też przejść nabrzeżem, które jest utrzymane w prawdziwie europejskim stylu, z całkiem drogimi knajpkami, pomnikami i promenadą. Nad morzem znajduje się między innymi replika lizbońskiej Wieży Betlejemskiej (Torre de Belem), w której umieszczono muzeum morskie (nie zaglądaliśmy).
Mindelo jest znane ze swojego wieczornego życia i muzyki na żywo, zwłaszcza w czasie karnawału. My musieliśmy się zadowolić życiem dziennym, ale i tak Wyspy Zielonego Przylądka zrobiły na nas bardzo dobre pierwsze wrażenie. Czy tak samo było dalej? Zapraszam do kolejnych wpisów.