Najkrótsza droga z Fezu czy Meknesu do Marrakeszu wiedzie przez Chunajfirę (Khenifrę) i Bani Mallal, ale w tym wypadku chyba nie warto kombinować i wybrać trasę dłuższą, za to cały czas po autostradzie. Dla nas ta droga miała dodatkowy plus – mogliśmy powrócić do Casablanki, którą wcześniej ominęliśmy. Nie zamierzałem w ogóle zwiedzać największego miasta Maroka, ale będąc tak blisko zdecydowaliśmy się na szybki wypad w celu zobaczenia
Meczetu Hassana II, największej świątyni kraju i jednego z jego symboli. Oczywiście, jak to z marokańskimi meczetami, do środka mogą wchodzić tylko wyznawcy Proroka. Z zewnątrz meczet jest bardzo ładny, choć muszę przyznać, że muzułmańskie świątynie z zewnątrz są w dużej mierze do siebie podobne, od Maroka aż po Indonezję.
Autostrada z Casablanki do Marrakeszu to chyba najprzyjemniejsza droga, jaką jechałem - prosta jak stół, równiutka i niemal pusta. Już to pisałem, ale powtórzę, że za wspaniałe drogi Marokańczykom należy się duży plus.
Już na początku zdradzę, że sam Marrakesz nas zachwycił. I to wcale nie medyną (tutaj ma duży minus), ale piękną architekturą, porządkiem i otwartością. Cenowo też wyszło świetnie – za trzygwiazdkowy hotel dwadzieścia minut pieszo od placu
Dżemaa El-Fna zapłaciliśmy naprawdę śmieszne pieniądze. Wygląda na to, że listopad nie jest szczególnie popularnym miesiącem w Maroku, choć właśnie w Marrakeszu, w odróżnieniu od wszystkich innych miejsc w kraju, turystów były prawdziwe tłumy. Po raz pierwszy z powodu długiej kolejki zrezygnowaliśmy z jednej z atrakcji turystycznych -
Ogrodu Majorelle. Wróciliśmy tam następnego dnia rano, aby bez problemu wejść i trochę się zawieść – wizyta w drogim, ale małym ogrodzie botanicznym, słynnym chyba głównie przez słynnego właściciela (Ives Saint Laurent) nie powaliła nas na kolana. Jeśli ktoś chce jednak odwiedzić Ogród Majorelle, zróbcie to tuż po otwarciu, kiedy kolejek jeszcze nie ma.
To właśnie okolice Ogrodu Majorelle oraz dzielnice okalające marrakeską medynę od północnego zachodu tak bardzo wpłynęły na nasz pozytywny odbiór Marrakeszu. Centrum jest naprawdę bardzo eleganckie z jednolitymi stylowo, jasnoróżowymi budynkami. Centrum jest otoczone glinianym murem, przypominającym swoim stylem słynny meczet z Timbuktu i każe sobie przypomnieć, że Marrakesh jest przecież na skraju Sahary i można go uznać za jej symboliczną bramę.
Centralnym punktem Marrakeszu jest wspomniany już, ogromny plac Dżemaa El-Fna, z
Meczetem Księgarzy na jednym z jego krańców. Sam plac jest w całości zajęty przez zaklinaczy kobr, posiadaczy oswojonych małp, ulicznych grajków, sprzedawców owoców i różnego typu naganiaczy. Normalnie nie lubię takich miejsc, a dla małych dzieci stwarzają po prostu za dużo pokus, choć nawet ich rodziców śmiesznie niska cena świeżo wyciskanego soku z pomarańczy czy granatu nie pozostawiła obojętnymi. Dla Europejczyka małym szokiem może być fakt, że przez tak zatłoczony plac można swobodnie przejechać samochodem (co też, trochę przez przypadek, sam uczyniłem).
Złe wrażenie zrobiła za to na nas tutejsza medyna. Nie wiem, jak to się stało – w wyniku przebudowy czy innego planowania od początku – ale ulice w medynie są znacznie szersze niż w jej odpowiednikach w Fezie, Meknesie czy Tetuanie. Po głównych ulicach medyny bez problemu mogą poruszać się samochody, które wjeżdżają tez w węższe uliczki boczne. Spacerowicze muszą więc ciągle uważać i przepuszczać auta, a jeszcze częściej niezliczone wprost motorki. Motorki są irytujące nawet bardziej niż auta, wydzielając potworne ilości śmierdzących spalin (spacerując po medynie ciężko od nich oddychać). Ostrzegam też przed używaniem GPS w aucie – w Marrakeszu wybierajcie tylko główne drogi i nigdy, przenigdy nie pozwólcie sobie na wjazd do medyny. Ja popełniłem ten błąd i z duszą na ramieniu, często mijając inne samochody o włos (i to po złożeniu lusterek), po jakiejś godzinie i przejechaniu kilku zaledwie kilometrów wyjechałem z tego przeklętego labiryntu.