Po podsumowującym rok wstępie zapraszam do właściwej relacji z naszej rodzinnej podróży do Maroka – kraju, który od zawsze stał wysoko na liście moich priorytetów. Impulsem do realizacji planu stały się bezpośrednie połączenia uruchomione w tym roku przez Wizzair i Ryanaira i ich bardzo niska cena – za 4-osobową rodzinę zapłaciłem 1500 zł, a da się zejść nawet poniżej 1000 zł, jeśli ktoś jest wystarczająco elastyczny i cierpliwy. Martyna miała już własne miejsce w samolocie i własny bagaż podręczny, przez co po raz pierwszy udało nam się nie zabierać żadnego bagażu rejestrowanego. Poprzednio nie mieliśmy szczęścia do wolnych miejsc w samolocie i Martyna siedziała nam na kolanach, więc osobne miejsce było dużym skokiem komfortu.
Z uwagi na niewiele dni urlopu, jakie mi pozostały pod koniec roku, na Maroko mogliśmy przeznaczyć tylko tydzień. Mieliśmy świadomość, że na tak duży kraj (o 1/3 większy od Polski) to nie wystarczy i trzeba było skupić się na najważniejszych atrakcjach, odpuszczając między innymi to, co wiele osób uważa za największy atut Maroka – pobyt na pustyni. Cóż, pustynię znamy dobrze z Omanu, a myślę, że i dla Martyny będzie jeszcze wiele okazji do jej głębszego poznania. Jak zwykle zaplanowałem podróż zahaczając o miejsca z listy UNESCO (których w Maroku jest aż 9), choć miało to nieco niekorzystny skutek uboczny – podróż stała się wycieczką z miasta do miasta, a ściślej, jak w tytule, od medyny do medyny.
Rozpoczęliśmy w Agadirze, turystycznej mekce Maroka i mieście, w którym w zgodnej opinii prawie nic nie ma. Dla nas Agadir służył wyłącznie jako miejsce startu i lądowania, a już pierwszą noc spędziliśmy poza tym miastem. Tradycyjnie środkiem transportu był wynajęty samochód – w Maroku śmiesznie tani, bo za tydzień wynajmu zapłaciłem coś koło 100 euro, wliczając w to darmowy fotelik.
Po nocy w Taghazout (marokańskiej mekce windsurferów, który jest jednak niczym więcej jak małą wioską, w której inni turyści nie znajdą nic ciekawego) udaliśmy się dwóch miast które łączy sporo wspólnej historii. Pierwszym i bardziej znanym jest
Essaouira lub w transkrypcji z arabskiego
As-Suwajra. Miejsce to niemal od zawsze było uznawane za świetny naturalny port, ale infrastrukturę, która przetrwała do dzisiejszych czasów postawili tam Portugalczycy na początku XVI stulecia. Portugalczycy rozpychali się w Maroku przez 100 lat, od 1415 do 1515 roku, będąc jednak zainteresowanymi głównie wybrzeżem – doskonałą bazą wypadową do dalszych wypraw morskich. W As-Suwajrze, czy, jak to miejsce nazywali,
Mogadorze pobudowali ufortyfikowane miasto, które miało pozostać w ich rękach zaledwie przez cztery lata, po czym zostało przejęte przez Berberów i zostało w marokańskich rękach nieprzerwanie do dziś (uwzględniając oczywiście fakt, że przez długi czas Maroko było francuskim protektoratem, nie niezależnym krajem). Berberowie wykazali się wyczuciem i zachowali portugalską infrastrukturę, rozwijając handel i rozbudowując As-Suwajrę. Dzisiaj miasteczko jest popularną atrakcją turystyczną, choć trzeba przyznać, że nas szczególnie nie zachwyciło.
Podobną do Mogadoru historię ma położona trzy godziny drogi dalej
Al-Dżadida. Tu też Portugalczycy niemal w tym samym czasie pobudowali twierdzę nazywając ją
Mazagan, mając przy tym więcej szczęścia – pozostali tu aż do 1769 roku i opuszczając cytadelę jako ostatnie miejsce w Maroku. Portugalska forteca zachowała się niemal w niezmienionym stanie do dziś, z kompletnymi murami obronnymi i zabudową w środku. Forteca jest malutka – do przejścia w pół godziny – ale naprawdę urokliwa. Nie jest tak turystycznie popularna jak As-Suwajra, ale moim zdaniem jest znacznie od niej ładniejsza.
Chętnych do przejechania z Agadiru do Al-Dżadidy wybrzeżem ostrzegam, że droga, choć generalnie w dobrym stanie, ma sporo odcinków wymagających remontu i przez niezliczone ostre zakręty i różnice poziomów zdecydowanie nie jest dla ludzi z chorobą lokomocyjną.