Po przejściach pierwszych dwóch dni wybrałem się do miejsca, które było pierwszym hitem mojej wizyty – Parku Stanowego Belum. Królewski Las Belum (jak sama nazwa wskazuje, należący bezpośrednio do króla Malezji) to rozległy obszar chronionego lasu deszczowego na granicy z Tajlandią (gdzie też znajduje się park narodowy). Przed laty był to teren aktywnej działalności partyzantki maoistowskiej, z którą nieustannie walczyła malezyjska armia. Jak już udawało się przycisnąć partyzantów, ci uciekali do Tajlandii, gdzie malezyjska armia nie mogła się już zapuszczać. Aby odciąć partyzantów od łatwych dróg ucieczki, a przy okazji poprawić zaopatrzenie w elektryczność (nie wiem, która przyczyna była ważniejsza), rząd Malezji pod koniec lat 70-tych utworzył na rzece Perak zaporę Temenggor, która spowodowała powstanie rozległego jeziora o tej samej nazwie.
Od lat 90-tych nie ma już w Malezji partyzantki komunistycznej (nawiasem mówiąc, jest to kontrargument do popularnego poglądu, że kiedyś na świecie było bezpieczniej – w naprawdę wielu krajach było dokładnie odwrotnie), pozostało natomiast wspaniałe jezioro otoczone lasem deszczowym. W parku narodowym hasają sobie nawet słonie czy tygrysy, choć zobaczyć te ostatnie jest niezwykle trudno. O wiele łatwiej jest za to zobaczyć raflezję, największy kwiat świata, którego kilkanaście stanowisk jest stosunkowo łatwo dostępnych w okolicznych lasach. Mnie jednak na początku wyjazdu prześladował pech i tym razem żadna z raflezji nie kwitła. Widziałem tylko mały pączek.
Choć park jest rozległy, turystów nie trafia tu zbyt wielu (wyszukiwarka na Geoblogu nie pokazuje żadnych wyników przy wpisaniu „Belum”, a mówimy w końcu o bardzo popularnym wśród turystów kraju). Bo i baza turystyczna jest tu delikatnie mówiąc skromna – większość zwiedzających zatrzymuje się w drogim i komfortowym Belum Rainforest Resort.
Ja wprawdzie w hotelu nie spałem, ale byłem zmuszony skorzystać z ich oferty wycieczkowej (o ile się orientuję, nikt inny nie oferuje wycieczek po parku). Za całodniową wycieczkę z przewodnikiem trzeba zapłacić 360 ringittów (jakieś 300 zł), czyli jak na Malezję dość drogo, ale większość czasu spędza się płynąc łodzią, która żre sporo paliwa. Lunch i opłata za wstęp do parku zawarte są w cenie.
Krajobrazy rzecz jasna zachwycały, ale największym zaskoczeniem wycieczki była wizyta na małej wysepce, niemal w całości zajętej przez tubylczą wioskę. Mieszkańcy, zdaniem naszego przewodnika, kontakt z cywilizacją mają średnio raz na miesiąc (nie licząc zapewne wizyt turystów), tylko dzieci są codziennie zabierane łodzią do miejscowej szkoły. Niemniej jednak żyją mocno prymitywnie i beztrosko – jedzenia maja pod dostatkiem w wodzie i w lesie, jak potrzebują gotówki, idą do lasu zapolować, łup sprzedają i po kilku godzinach wysiłku mają środki na parę tygodni.
Mnie ujęła totalna naturalność i bezpretensjonalność tych ludzi – bez problemu pozwalali szwendać się po wiosce, robić zdjęcia, a nawet postrzelać z dmuchawki (choć oczywiście strzelaliśmy „ślepakami” niezanurzonymi w truciźnie). Taka dmuchawka to naprawdę groźna broń – strzałka potrafi osiągać prędkość nawet 400 kilometrów na godzinę i jest dwa razy szybsza niż strzała wypuszczona z łuku. Wszystko to było absolutnie naturalne, nie miałem wrażenia pokazu pod turystów. Nikt też nie chciał ode mnie żadnych datków. Przy okazji przewodnik nie omieszkał skrytykować organizacji pomocowych, które łaskawie zaopatrzyły domostwa w telewizję, zapominając, że jeśli jest tam jakiś prąd, to używa się go najwyżej do oświetlenia. Ale antenę satelitarną jest gdzie przyczepić (zobacz zdjęcie).