Po dość zwięzłym opisie Portugalii czas na część, na którą czytelnicy na pewno czekają bardziej – relację z pobytu na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej. Dla ścisłości dodam, że byliśmy tam pomiędzy dwoma pobytami w Portugalii, ale wpisy będę dodawał tak, żeby nowy pojawiał się na końcu, a po zakończeniu relacji przywrócę prawidłową chronologię.
Na początek odpowiem na pytanie – dlaczego właśnie tam? Po pierwsze – nie byliśmy jeszcze nigdy w Afryce i bardzo chcieliśmy posmakować choć trochę tego kontynentu. A jeśli Afryka, to Wyspy wydają się dobrym punktem początkowym na wizytę z dziećmi – jest tu bezpiecznie, a ryzyko złapania przykrych chorób bardzo niskie (będę o tym jeszcze szczegółowiej pisał, kiedy to podsumuję informacje praktyczne). O kraju mieliśmy dobre, a czasem wręcz zachwycające opinie znajomych podróżników (uściślę, że nie z Polski). Nie ukrywam też, że fakt relatywnej niedostępności miał tu pewne znaczenie – przyjemnie jest odwiedzić rzadko odwiedzane miejsce. Jest też większa motywacja do pisania relacji, skoro w polskiej sieci można znaleźć ich jedynie kilka, i to wszystkie co najmniej częściowo nieaktualne. Mam oczywiście gorącą nadzieję, że moja relacja zainspiruje do zwiedzenia tego przyjemnego kraju.
Zacznijmy od porcji statystyki - Wyspy Świętego Tomasza i Książęca to najmniejszy kraj Afryki i jedno z najrzadziej odwiedzanych państw świata - w zależności od zestawienia, zajmuje od czwartego do dziesiątego miejsca w rankingu niepopularności. Statystyki mówią o około 10 tys. turystów rocznie odwiedzających ten kraj. Nie pozostaje na to bez wpływu fakt, że spoza Afryki do São Tomé (skrócona nazwa portugalska jest poręczniejsza i będę jej częściej używał) można się dostać tylko trzema samolotami tygodniowo z Lizbony. Dość łatwo dostać się tam z Wysp Zielonego Przylądka oraz Ghany, a z państw trudniej dostępnych - z Gabonu i Angoli.
My lecieliśmy portugalskim TAPem i muszę ze smutkiem przyznać, że oba loty były jednymi z najgorszych lotów długodystansowych, jakie przyszło nam odbyć – mały samolot (Airbus A320) i jeszcze mniej kompetentna obsługa skutecznie obrzydziły nam tę linię. Lot Lizbona – São Tomé trwa 8 godzin, choć sporo czasu zajmuje międzylądowanie w Akrze, gdzie samolot stoi jakąś godzinę. Można mniemać, że międzylądowanie czyni to połączenie rentownym, bo w Ghanie wysiadło jakieś 2/3 pasażerów.
W końcu jednak dolecieliśmy i każdy z nas postawił pierwsze kroki na afrykańskiej ziemi. Najpierw wstępne oględziny paszportów, zapewne w celu wyłapania nieodpowiednich pieczątek, kwalifikujących pasażerów do obowiązkowego okazania certyfikatu szczepienia na żółtą gorączkę. My takich pieczątek nie mieliśmy i jako pasażerowie priorytetowi przeszliśmy bez kolejki do kontroli granicznej. Trwało to niemiłosiernie długo, ale w końcu, po pytaniach o długość pobytu i hotel otrzymaliśmy pieczątki. Żadnych opłat granicznych, turyści z UE zatrzymujący się do 15 dni są zwolnieni z obowiązku wizowego.
Po odbiorze bagaży szybko otoczył nas tłum pomocników, którzy złapali nasze walizki żeby wpakować je do stojącej 15 metrów dalej, zamówionej wcześniej taksówki – była to poza restauracjami jedyna próba wykonania niezamówionej usługi i lekkiego naciągnięcia turystów.
Pierwsze spotkanie z afrykańską rzeczywistością było dla mnie dość umiarkowane, choć Kasię uderzyło trochę bardziej – ulice były hałaśliwe, gwarne i pełne ludzi (prawie w 100% czarnoskórych). Po 15 minutach byliśmy już w hotelu – w naszym przypadku São Pedro Guesthouse, który szczerze polecam – portugalscy właściciele byli bardzo mili, pomocni wyrozumiali (dość powiedzieć, że ostatniego dnia zwolniliśmy pokój o 17.00), a dzieci pokochały basen. Większość turystów zatrzymuje się w znacznie droższych hotelach, których na São Tomé jest co najmniej kilka, ale São Pedro jest chyba lepszym kompromisem między ceną i jakością.
Następnego dnia wybraliśmy się do ścisłego centrum stolicy, nazywającej się tak jak wyspa - São Tomé i będącej na dobrą sprawę jedynym z prawdziwego zdarzenia miastem kraju. Na początku wyraźnie podkreślę – stolicę przeszliśmy kilka razy wzdłuż i wszerz, w dzień i w nocy – jest w 100% bezpiecznie, więcej – mieszkańcy są znacznie mniej natarczywi, niż np. w większości miast Azji. Mimo, że dwójka jasnowłosych dzieci wzbudzała zrozumiałą ciekawość, poza spojrzeniami i uśmiechami lokalni mieszkańcy w ogóle nas nie zaczepiali.
Stolica, że się posłużę wyświechtanym wyrażeniem, jest miastem kontrastów – nie w tym znaczeniu, że są tu (jak wszędzie) miejsca biedne i bogate, ale że jedne i drugie są ze sobą wymieszane. Dobrze utrzymane hotele i czyste ambasady potrafią sąsiadować ze ściekiem, a całkiem niedaleko pałacu prezydenckiego biegają kurczaki. Ogólne wrażenie jest trochę takie, jakby dla większości miejsc czas zatrzymał się wraz z uzyskaniem niepodległości w 1975 r.
Stwierdzenie to ma dwa wymiary – pierwszy jest oczywiście negatywny, bo podkreśla zapóźnienie infrastrukturalne – drogi są mocno dziurawe, budynki w większości nieremontowane, a próba spaceru chodnikami z wózkiem zamienia się w pokonywanie toru przeszkód. Jeśli chodzi o wózek, to był to chyba tylko nasz problem, bo na São Tomé nikt wózków nie używa – małe dzieci są noszone w chustach na plecach mam, a większe chodzą same. Zatrzymanie w czasie powoduje jednak, że w centrum miasta ostało się wiele perełek architektury kolonialnej – część z nich jest zniszczona, ale wiele do tej pory urzeka pięknem. Kilka razy miałem wrażenie, że znajduję się na powrót w indyjskim Goa – też dawnej portugalskiej kolonii, stylem i obecnym wyglądem budynków przypominającej São Tomé.
Wpis wyszedł mi przydługi, więc dalsza część relacji ze stolicy w następnej notce. Przy okazji zabawna kwestia - Geoblog nie widzi kraju automatycznie, współrzędne stolicy musiałem wklepywać ręcznie.