Grudzień 2015 nie jest pewnie najlepszym miesiącem do odwiedzenia Palestyny. Media co chwilę informują o atakach nożowników i izraelskiej kontrofensywie, kończącej się zwykle śmiercią palestyńskiego zamachowca. Z drugiej strony, tego typu doniesienia w zasadzie nigdy nie odnoszą się do turystów. Mimo wszystko przed zwiedzeniem Palestyny miałem pewne obawy, ale uznałem, że ryzyko jest na tyle niskie, a miejsca do odwiedzenia na tyle interesujące, że warto spróbować.
W tym miejscu drobna uwaga – zdecydowana większość turystów zaczyna zwiedzać Palestynę wychodząc rano ze swojego hotelu w zachodniej części Jerozolimy, po czym pokonawszy kilka kroków wchodzi do autokaru, który bez żadnych checkpointów, kontroli bagażu i paszportów przewozi ich na drugą stronę muru. Tam wysiadają przed turystyczną atrakcją, wchodzą i wychodzą, po czym ten sam autokar zawozi ich pod hotel. Wcale nie potępiam takiego sposobu zwiedzania, ale w tym wypadku turyści zupełnie nie mają poczucia, że właśnie byli, jak by nie patrzeć, w innym kraju. Nie wspomnę już o horrendalnych cenach tego typu wycieczek, wyceniających premię za tak zwane bezpieczeństwo.
Dlatego gorąco zachęcam, jeśli chcecie zwiedzić Palestynę, zróbcie to samemu. Autobusy do Betlejem dojeżdżają spod Bramy Damasceńskiej. Z tego, co wiem, jeździ kilka numerów, ale niektóre dojeżdżają tylko do checkpointu, skąd dalej trzeba radzić sobie samemu. Ja polecam autobus 231, który za cenę 8 szekli za osobę dowiózł nas prosto do Betlejem. W tamtą stronę nie było żadnych kontroli, po jakichś 40-50 minutach wysiedliśmy w miejscu docelowym, otoczeni przez tłum taksówkarzy. Jako, że planowałem zwiedzić coś więcej niż tylko Bazylikę Narodzenia, skorzystaliśmy z usług jednego z nich. Za kilkugodzinną, ponad stukilometrową podróż zapłaciłem 300 szekli (pierwsza cena wynosiła 450, ale pewnie da się jeszcze sporo taniej – nie jestem najlepszy w negocjacjach). Dla porównania, dzienna wycieczka z Jerozolimy dla jednej osoby kosztuje zwykle sporo ponad 300 szekli.
Nie był to może najlepszy dzień na zwiedzanie, bo poprzedniej nocy izraelscy żołnierze zabili w Betlejem młodego Palestyńczyka. Solidaryzujący się z rodziną zabitego Palestyńczycy postanowili, że większość sklepów i restauracji będzie tego dnia zamknięta.
Zaczęliśmy od miejscowości
Battir, niedawno wpisanej na listę UNESCO za swój ponoć unikalny krajobraz tarasów, wykorzystywanych do produkcji m.in. oliwek i wina. Mimo wszystko jest to jedno z najmniej ciekawych miejsc z listy i taksówkarz sam przyznał, że dziwi się coraz większej liczbie turystów chcących odwiedzić to miejsce, bo dla Palestyńczyków to po prostu wioska jakich wiele. Oczywiście są też i plusy – można podziwiać rolnictwo, praktykowane w taki sam sposób, jak kilkaset lat temu, ale generalnie nic specjalnego.
Z Battiru udaliśmy się kilkadziesiąt kilometrów na wschód w kierunku
Góry Kuszenia, na której to według Ewangelii Szatan miał kusić zmęczonego postem Jezusa. Kolejny raz Adaś przeszedł samego siebie, wchodząc samodzielnie bardzo stromym podejściem. Tym razem jednak nagroda nie była tak zachęcająca, bo na Górze Kuszenia znajduje się tylko mało ciekawy klasztor greckiego kościoła prawosławnego. Wysiłek rekompensują za to widoki, które są naprawdę piękne.
Z Góry Kuszenia już tylko parę kilometrów dzieliło nas od
Jerycha, według wielu badań ponoć najstarszego miasta świata. Największe wykopaliska to Tell es-Sultan, w którym znajdują się pozostałości słynnej wieży sprzed 10 tysięcy lat. Wykopaliska są całkiem ciekawe, ale oprócz wielbicieli archeologii nikogo raczej szczególnie nie zainteresują.
O ile w Jerychu (270 m poniżej poziomu morza) chodziliśmy w krótkim rękawie, po powrocie do Betlejem i pokonaniu ponad 1000 m różnicy poziomów musieliśmy nałożyć kurtki. Do samej Bazyliki Narodzenia weszliśmy zupełnie z marszu, co pokazuje skalę zapaści turystyki w Palestynie – podobno w spokojnych latach trzeba było długo czekać na wejście. Sama bazylika była jednak jednym z większych rozczarowań wyjazdu. Trwa tam właśnie gruntowny remont i wewnątrz nie widać prawie nic oprócz rusztowań. Na szczęście w najważniejszym miejscu – Grocie Narodzenia – rusztowań nie było, ale bazylika jako całość prezentuje się obecnie wyjątkowo mizernie. Ciekawiej jest nawet w znacznie młodszym, katolickim kościele św. Katarzyny, sąsiadującym z bazyliką.
Powrót do Jerozolimy tym samym autobusem trwał sporo dłużej – na checkpoincie wszyscy Palestyńczycy posłusznie wyszli i czekali dobrych 20-30 minut na sprawdzenie przez żołnierzy. My i kilku obywateli innych państw nie musieliśmy wychodzić, powiedzieliśmy tylko żołnierzowi skąd jesteśmy i nie pokazaliśmy nawet paszportów.
Nasze ogólne wrażenie z pobytu w Palestynie było zdecydowanie pozytywne. Nie tylko nie czuliśmy najmniejszego zagrożenia, ale nasz taksówkarz był nam bardzo wdzięczny za to, że nie posłuchaliśmy przekazu medialnego (o którym ma zdecydowanie negatywne zdanie) i chcieliśmy zobaczyć ten kraj na własne oczy. Taksówkarz wiele razy podkreślał gościnność jego kraju, a turystów nie nazywał inaczej jak „dear visitors”. Narzekał bardzo mocno na Izrael i – nie stając jednoznacznie po żadnej ze stron – muszę przyznać, że Palestyna to trochę „państwo teoretyczne” (czym przypomina inny kraj na P :-)) – bo teoretycznie rządzi się sama, a w praktyce nad wszystkim trzyma pieczę Izrael, kontrolujący zresztą większość głównych dróg. Na jednym z checkpointów przed Jerychem izraelscy żołnierze zatrzymywali wszystkie samochody, pytając o cel podróży i często trzepiąc bagaże. Naszemu kierowcy zadali tylko trzy pytania, ale według jego słów, gdyby nie wiózł zagranicznych turystów, musiałby spędzić na kontroli co najmniej kilka minut. Ogólnie rzecz biorąc, ku mojemu zaskoczeniu, w Palestynie jest dość bogato, a liczba budujących się domów wręcz zdumiewa - i nie mówię tutaj o zamkniętych izraelskich osiedlach, z których widzieliśmy jedno, położone na stromej górze. Choć nie tak, jak w Izraelu, w Palestynie jest jednak całkiem czysto, nieporównywalnie do wielu rozwijających się krajów.