Moja podróż do Indii trwała tylko 17 dni, ale jej bilans – mierzony jako ilość przebytych kilometrów i zwiedzonych miejsc – jest całkiem pokaźny. Nie licząc przelotu samolotem, pokonałem grubo ponad 3000 kilometrów pociągami, dokładając do tego kilkaset kilometrów autobusem. Przez całą podróż tylko dwa razy korzystałem z taksówek (w obu nie było rozsądnej alternatywy) oraz dwa razy z tuk-tuka (w tym raz wynajęty na cały dzień w Hampi). W pozostałych przypadkach używałem własnych nóg i transportu zbiorowego, który jest w Indiach całkiem efektywny.
Naprawdę polubiłem indyjskie pociągi, z których testowałem wszystkie klasy prócz pierwszej oraz sleeper (w uproszczeniu: klasa czwarta na pięć możliwych, z własnymi miejscami do leżenia, ale bez pościeli). W każdej klasie podróżowało mi się bardzo dobrze, a największa niespodzianka spotkała mnie w klasie najniższej w pociągu z Mumbaju do Vapi – półgodzinny koncert na bębenku, połączony ze śpiewem pogrążonego w półtransie wykonawcy, z wyglądu i zachowania przypominającego maga ze wschodnich opowieści (był ubrany w długą, czarną suknię z wyszytymi gwiazdkami i księżycami). Siedziałem wbity w siedzenie słuchając jego fantastycznego występu, za który zebrał szczodre datki od każdego bez wyjątku pasażera. W pociągach spędziłem pięć nocy, integrując się z współpasażerami - Hindusi są na ogół bardzo chętni do rozmowy, co jest o tyle łatwe, że większość z nich zna przynajmniej podstawowy angielski.
Choć nie byłem, i chyba nadal nie jestem, zwolennikiem indyjskiej kuchni, w ramach wczucia się w miejscowy klimat wybierałem wyłącznie indyjskie dania, w drugim tygodniu ograniczając się tylko do wegetariańskich. Nie piłem też alkoholu, który jest w Indiach (poza byłymi koloniami portugalskimi i francuskimi) trudno dostępny i drogi, przez co nie stanowi istotnego elementu tamtejszej kultury. Co zabawne, zaraz po powrocie przeczytałem słowa przytaczanego już przeze mnie Jean-Paule’a Carriere’a z „Alfabetu zakochanego w Indiach”, który w ramach zintensyfikowania doświadczenia zalecał podróżującym po Indiach czasową abstynencję i wegetarianizm.
Czy warto rozważyć Południowe Indie jako cel podróży? W moim przekonaniu jak najbardziej tak. To bardzo tani region świata, bardzo łatwy do podróżowania w wersji samodzielnej (trzeba tylko pamiętać o wczesnym rezerwowaniu pociągów). Napotkani przeze mnie ludzie byli praktycznie bez wyjątku bardzo przyjemni, bezkonfliktowi, skorzy do rozmowy i zainteresowani przybyszem. O egzotyce i zabytkach pisałem już wcześniej, dodam tylko, że łatwo tu wyskoczyć poza utartą ścieżkę i znaleźć miejsca, w których turystów praktycznie nie ma. Dla fanów pociągów jest to miejsce obowiązkowe.
Nie jest to oczywiście region pozbawiony wad. Śmieci, smrodu i skrajnej biedy jest tu aż nadto, choć podobno znacznie mniej niż na północy kraju. Trzeba też nauczyć się często odmawiać naciągaczom, pseudo przewodnikom i tym podobnym, ale generalnie w Indiach nie próbują turystów naciągać na każdym kroku – dla przykładu, za jedzenie i picie, również w pociągach, płaciłem zawsze tyle, ile miejscowi, choć najczęściej nie pytałem o cenę przed zakupem.
Gdybym miał udzielić rady podróżującym pierwszy raz do Indii, powiedziałbym: pozbądźcie się uprzedzeń, nie bójcie się schodzić z utartego szlaku i jak najwięcej integrujcie się z miejscowymi, a rezultat będzie bardzo dobry. Mnie Indie bardzo się spodobały, z pewnością kiedyś tam wrócę i zwiedzę dogłębnie cały subkontynent.
Dziękuję pięknie wszystkim czytającym, a zwłaszcza komentującym. Zapraszam do śledzenia kolejnej podróży, choć nie wiem jeszcze, gdzie i kiedy się odbędzie. Z dużym prawdopodobieństwem wymyślimy coś dopiero pod koniec roku i będzie to znów podróż całą rodziną.