W podsumowaniu ostatniej podróży, nie mając jeszcze sprecyzowanych planów zapowiedziałem, że następny kierunek powinien być egzotyczny. Kombinowałem długo, już prawie miałem kupione bilety do Ghany, z której zrezygnowałem w gruncie rzeczy z błahych powodów. Następna miała być Kenia i tu powody rezygnacji były trochę poważniejsze – północ kraju, którą chciałem koniecznie odwiedzić, jest obecnie mocno niespokojna i ministerstwa cywilizowanych krajów zdecydowanie odradzają podróże w ten rejon.
Zwyciężyła ostatecznie opcja podróży do Indii, które wcześniej paradoksalnie stały dość nisko na liście moich podróżniczych priorytetów. Opinie podróżników o Indiach są mocno mieszane, jedni są zachwyceni, dla sporej części innych jest to kraj, do którego nigdy więcej nie chcą wracać. Przed podróżą nie bałem się bałaganu i syfu, obawiałem się raczej ciągłego nagabywania i naciągania, których bardzo nie lubię. Nie zdradzę już teraz mojej końcowej opinii o tym kraju i zapraszam do lektury kolejnych wpisów. Nadmienię tylko, że tym razem podróżowałem zupełnie sam i wyjazd był bardziej ekstremalny niż nasze rodzinne wypady. Dość powiedzieć, że na ponad dwa tygodnie spakowałem się w mały, 30-litrowy plecak, a i tak okazało się, że wziąłem nieco za dużo ;-)
Wylądowałem w Mumbaju i muszę powiedzieć, że nowe lotnisko jest wspaniałą wizytówką tego kraju. Mało tego, choć zwiedziłem już ponad 50 lotnisk, to właśnie mumbajskie uważam za najpiękniejsze. Jest naprawdę wspaniale zaprojektowane, łącząc elementy nowoczesne z indyjską tradycją (zapraszam do zdjęć). W hali kontroli paszportowej są napisy powitalne w różnych językach. Co ciekawe, wszystkie języki zawierają najnowszą pisownię nazwy miasta, czyli Mumbaj, a nie Bombaj. Jedynym wyjątkiem jest... polski, w którym jak wół stoi „Witamy w Bombaju”. Ja jednak na blogu będę starał się konsekwentnie posługiwać nowymi nazwami stosowanymi przez samych Hindusów.
Z lotniska w Mumbaju lokalną linią przeniosłem się na wschodnie wybrzeże do Ćennaju, dawniej zwanego Madrasem. Z lotniska taksówką udałem się do pobliskiego, oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Mahabalipuram. Był to błąd nowicjusza, bo w następne dni miałem dość czasu, aby zwiedzić to miejsce lokalnymi autobusami.
Samo Mahabalipuram jest miejscem, które może nie zachwyca, ale jest zdecydowanie godne polecenia. Świątynie były jako jedne z pierwszych w Indiach wpisane na listę UNESCO, a archeolodzy ciągle spierają się o ich historię. Wiadomo na pewno, że Mahabalipuram jest bardzo stare (pierwsze wzmianki pochodzą już z I wieku n.e., natomiast pozostałe świątynie pochodzą z VII lub VIII wieku). Nadbrzeżna świątynia zawiera, jako jedna z nielicznych w całych Indiach, posągi dwóch najważniejszych hinduistycznych bogów –Śiwy i Brahmy (najczęściej hinduistyczne świątynie są poświęcone jednemu bogowi). Mnie zachwyciły jednak wspaniałe rzeźby zwierząt, oblegane przez tłum małych, jednakowo ubranych uczniów.