Chciałem Wam tutaj opisać co zwiedziliśmy w Ottawie i Montrealu (w którym spędziliśmy aż cztery dni). I choć wspominam o tym pokrótce pod koniec notki, myślę, że ciekawsze będzie opisanie, jak nasza rodzina znalazła się tak daleko.
Zarówno ciocia, jak i jej mąż mieszkają w Kanadzie od początku lat 60-tych i przyjechali tam na zaproszenie odpowiednio brata i ojca. Nie ma w tym oczywiście nic niezwykłego, ale ciekawsze jest, w jaki sposób dostali się tam zapraszający. Otóż brat cioci (i brat cioteczny mojego taty) jako kilkunastoletni chłopak został ujęty w łapance i wywieziony na przymusowe roboty do III Rzeszy. Po wyzwoleniu przez aliantów zachodnich miał opcję powrotu lub wyjazdu do jednej z kolonii brytyjskich. Wybrał emigrację w Kanadzie, czemu trudno się dziwić, bo w jego wielodzietnej rodzinie w Polsce panowała bieda. Przez kilka lat od złapania nie dawał znaku życia, a matka chodziła nawet do jasnowidza z pytaniem o los syna. Co ciekawe, jasnowidz przepowiedział, żeby się nie martwić, syn żyje, ma się dobrze i wkrótce się odezwie. Tak też się wkrótce stało, a gdy się trochę urządził, zaprosił do siebie młodszą siostrę, która już w Kanadzie została.
Z kolei ojciec wujka pochodził z Krakowa i pracował jako mechanik samolotowy serwisujący wojskowe samoloty. Po ewakuacji do Anglii wspomagał polskich pilotów w bitwie o Anglię (niestety nie dopytałem, w jaki dywizjon obsługiwał) i został tam do końca wojny. Niestety, klimat wobec polskich uchodźców po wojnie bardzo się oziębił i dostał propozycję powrotu do kraju lub przeniesienia się do Australii, Związku Południowej Afryki lub Kanady. Wybrał emigrację, co było chyba dla niego bardzo trudne, bo w Polsce pozostawił żonę i kilkuletniego syna. Zaprosił go do siebie kilkanaście lat później i tak właśnie wujek znalazł się w Kanadzie. Co ciekawe, pomimo półwiecza na obczyźnie, ciocia i wujek mówią doskonale po polsku, bez absolutnie żadnych naleciałości obcego akcentu. Zdumiewające!
_______________
Sam Montreal okazał się bardzo ładnym miastem, wprost tonącym w morzu zieleni. Poza ścisłym centrum przeważa tam niska, stylowa zabudowa, a całe miasto przypomina bardziej Europę niż Amerykę. Zwiedziliśmy m.in. słynne
Oratorium św. Józefa położone przepięknie na jednym z najwyższych wzgórz Montrealu. Oratorium to najwyższy kościół w Kanadzie i najwyżej położony budynek w tym mieście, z piękną panoramą. Windy w Oratorium pokonują aż sześć poziomów. Sam kościół główny nie jest jednak szczególnie spektakularny z gołymi, surowymi ścianami i minimalistyczną architekturą. Nie można tego jednak powiedzieć o drugim słynnym montrealskim kościele,
bazylice Notre Dame, będącym szczytowym osiągnięciem neogotyku w Ameryce. Z kolei Adasiowi najbardziej spodobało się ustawione przy punkcie widokowym pianino, na którym sam i z innymi dziećmi popisywał się wirtuozerią. Jak na pierwszy raz spisywał się całkiem nieźle :-) Polskim akcentem jest w Montrealu pomnik Mikołaja Kopernika umieszczony przed wejściem do planetarium, kiedyś stanowiącego jeden z obiektów olimpijskich.
W porównaniu z Motrealem, Ottawa wypada słabiej. Oczywiście wart zobaczenia jest słynny
budynek parlamentu (bezpłatne wejścia dla turystów są bodaj co pół godziny), ale moim faworytem był początek słynnego
Kanału Rideau, zabytku wpisanego na listę UNESCO jako ważne osiągnięcie inżynierii wodnej w Ameryce. Kanał zimą służy za największe na świecie lodowisko (sto kilkadziesiąt kilometrów!). Latem można podziwiać kilka śluz, dzięki którym przez pierwsze kilkaset metrów kanał pokonuje kilkadziesiąt metrów różnicy poziomów.