Nasza trasa wiodła przez największy chroniony obszar w południowym Ontario czyli popularny wśród turystów
Park Prowincjonalny Algonquin. Park ma ponad 7 tys.km kw. powierzchni czyli dwa razy więcej niż wszystkie parki narodowe w Polsce! Algonquin to prawdziwa kraina tysiąca jezior i najlepiej eksplorować go kajakami. Też miałem taki pomysł, ale został szybko oprotestowany przez Kasię i ostatecznie stanęło na wyborze kilku szlaków turystycznych. Szlaki, którymi szliśmy, były ciekawe, ale nie robią szału – w Polsce można znaleźć setki dużo ładniejszych miejsc. Przybyliśmy tam jakieś trzy tygodnie za wcześnie i w parku nie zaczęła się jeszcze prawdziwa jesień.
W parku można spotkać dużą dziką zwierzynę, w tym niedźwiedzie. My nic nie widzieliśmy i myśleliśmy, że szansa na to jest raczej iluzoryczna. Tymczasem w siedzibie parku, gdzie turyści mają obowiązek notyfikować każdą obserwację dużych zwierząt, przeczytaliśmy, że kilka dni wcześniej ktoś zauważył niedźwiedzicę z młodymi przy samej drodze! Co ciekawe, w biuletynie dla turystów stoi, że niedźwiedzica z młodymi, wbrew powszechnemu przekonaniu, praktycznie nigdy nie atakuje i przed człowiekiem zazwyczaj ucieka. A najskuteczniejszym sposobem obrony przed agresywnym niedźwiedziem (a takie spotyka się bardzo rzadko) jest prezentowanie podobnej agresji, a udawanie nieżywego nie jest wcale dobrym pomysłem.
Kilkadziesiąt kilometrów od Algonquin przy drodze w kierunku Ottawy znajduje się miłe każdemu Polakowi miejsce. Mowa o pierwszej polskiej osadzie w Kanadzie o swojsko brzmiącej nazwie
Wilno. Założyli ją w 1858 r. polscy emigranci z regionu Kaszub, stąd napisy w trzech językach – polskim, kaszubskim i angielskim (czasami polskie tłumaczenie jest mocno zabawne, np. „szopa z logów załatwiony” :-)). Wilno jest bardzo małe, a najciekawszą jego częścią jest mini skansen-muzeum. Można się naprawdę wzruszyć czytając polskie napisy na drewnianym krzyżu czy przywiezionych tu nagrobkach.
Wilno to świetne miejsce, by w powodzi beznadziejnego jedzenia zjeść coś przyzwoitego. Wprawdzie obawiam się, że po polsku nikt już tu nie mówi, to ślady polskości pozostały w miejscowej kuchni. Serwowane tam gołąbki smakowały bardzo dobrze, w dodatku w cenie dużo niższej niż kanadyjska średnia.
Kilka kilometrów dalej odwiedziliśmy górujący nad okolicą polski
kościół St. Mary. Tu polskość widać jeszcze bardziej – na ławkach więcej jest chyba materiałów po polsku niż po angielsku, polskie są tytuły stacji drogi krzyżowej, a przy ołtarzu można zapoznać się z „Ojcze nasz” po kaszubsku. Gorąco polecam!