Zwiedzanie kanadyjskiej ziemi rozpoczęliśmy od mocnego uderzenia, czyli najbardziej znanego wodospadu świata. Okazało się, że nasz hotel (co najśmieszniejsze, najtańszy z całego pobytu) znajduje się zaledwie kilkaset metrów od wodospadów. Widzieliśmy je o każdej możliwej porze – za dnia, wieczorem i o wschodzie słońca (6 godzin różnicy robiło swoje i o 5 rano nikt z nas, a zwłaszcza Adaś, dawno już nie spał). Wodospad jest niestety po stronie południowej i słońce nad nim nie wschodziło, ale i tak wrażenie było bardzo duże. No i o 6 rano można się cieszyć ze względnej ciszy i braku turystów.
O samych wodospadach napisano już tyle, że nie śmiem dodawać za wiele od siebie, zdjęcia zrobią to chyba lepiej. Najlepszy dla mnie był widok spod samej krawędzi (nie spodziewałem się, że można podejść tak blisko), gdzie widzimy pędzące masy wody, które znikają gdzieś w pustce… Adasiowi z kolei ten widok wcale się nie podobał, bo przy krawędzi pada nieustannie rzęsisty deszcz. Przyczyną jest oczywiście unoszący się w górze obłok pary, tworzony przez spadającą w dół wodę. I tu kolejna zaleta wczesnego wstawania – zaróżowiony w porannym słońcu ten obłok wygląda wyjątkowo ładnie!
Nad Niagarą nie brak i polskich akcentów. Przy nadrzecznym bulwarze znajduje się tablica poświęcona Kazimierzowi Gzowskiemu, wybitnemu inżynierowi zaangażowanemu w budowę pierwszego mostu nad Niagarą oraz twórcy tamtejszego parku narodowego. O Gzowskim wiedziałem już wcześniej dzięki lekturze „Kanady pachnącej żywicą” Arkady Fiedlera, książki, którą z czystym sumieniem polecam.
W przeciwieństwie do wodospadów, miasto Niagara Falls nie zachwyca. Wszechobecna komercja aż razi w oczy, a wśród dziesiątek hoteli, kasyn i restauracji próżno szukać miejsca w rodzaju sklepu spożywczego. Jesteśmy więc zdani na jedzenie w knajpie, gdzie ceny mogą zwalić z nóg. Zresztą wysokie ceny w restauracjach to jedna z mniej miłych niespodzianek podczas całego pobytu w Kanadzie - za jednodaniowy obiad dla trzech osób trzeba było zapłacić około 60 dolarów.