Ostatniego dnia w Hirosimie wybraliśmy się na świętą dla wyznawców sinto wyspę Miyajimę. Do wyspy można dojechać tramwajem lub pociągiem i promem JR (bezpłatne dla posiadaczy JR pass), którą to opcję wybraliśmy, chociaż wymagała prawie półgodzinnego spaceru z hotelu. Sam prom, jak to zwykle w Japonii, wypływa bardzo często, a trasę do Miyajimy pokonuje w dwadzieścia minut. Już z wody można podziwiać najsłynniejszy zabytek Miyajimy i najbardziej znany widok całej Japonii – wystającą z wody bramę torii chramu Itsukusima. Sam chram jest oddalony zaledwie o kilkanaście minut pieszo od portu promowego i, podobnie jak torii, położony jest na palach na wodzie. Najładniej wygląda w czasie przypływu, przy odpływie odsłaniając trochę morskiego szlamu. Mimo wszystko sam chram, tak jak wszystkie inne widziane przez nas, nie ma w sobie niczego spektakularnego. Zdecydowanie ciekawsze są świątynie buddyjskie.
Sądząc po widokach z dołu, warto wybrać się – kolejką lub piechotą - na sam szczyt wznoszącej się na Miyajimie góry. My jednak nie dalibyśmy rady logistycznie, udaliśmy się więc do miejsca o wiele bardziej rodzinnego – miejscowego oceanarium. Choć nie jest pewnie tak spektakularne jak te najsłynniejsze na Okinawie i w Osace, i tak zrobiło na nas duże wrażenie. Najbardziej z wizyty cieszył się Adaś, który z ciekawością obserwował kolorowe rybki i podświetlone akwaria. A było co oglądać, m.in. nieczęsto spotykane syreny, manty i zwierzęta przebywające w morskich głębinach. Nam najbardziej podobał się pokaz tresury fok – fantastyczna zabawa dla trochę starszych od Adasia dzieci i dorosłych.
Miyajima to oczywiście jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w Japonii. I choć było warto, ostrzegam, że jest tam do bólu komercyjnie. Podobno najlepiej spędzić na Miyajimie wieczór i noc, kiedy nie ma tam tłumów turystów i sprzedawców. Chętnych ostrzegam, że możliwości noclegu tam niewiele, a te, które są, kosztują sporo, nawet w porównaniu do japońskich cen.