To najbardziej popularne wśród turystów miasto japońskie trochę mnie zawiodło. Oto powody:
1. Tłumy turystów. W największych atrakcjach miasta było ich tylu, że trzeba było powoli chodzić jeden za drugim w sznurku zwiedzających, a z wózkiem dziecięcym nie chodzi się najlepiej w morzu ludzi. Nigdzie indziej w Japonii nie widziałem takich tłumów, nawet na Miyajimie.
2. Ulice. To uwaga nie tylko do Kioto, ale do wszystkich innych japońskich miast. Zastanawialiście się, dlaczego większość europejskich miast jest zdecydowanie ładniejsza od nawet tych lepszych w Azji? Moim zdaniem w dużej mierze problem leży w przewodach elektrycznych. W Polsce nawet w małych miastach są one na ogół ukryte pod ziemią, w Japonii – prawie zawsze na zewnątrz. Nie inaczej było z Kioto – kable zdołali ukryć tylko w ścisłym centrum i częściowo w historycznej dzielnicy gejsz – Gion. Pozostałe dzielnice to fatalny widok plątaniny kabli. Nie tego się spodziewałem po – bądź co bądź - wizytówce Japonii.
3. Monotematyczność. Wiem, że można kochać świątynie, ale wędrowanie od jednej do drugiej może szybko znużyć. A zabytki Kioto to w 90% świątynie i chramy (jest ich tu w końcu ponad tysiąc). Dwa dni na to miasto w zupełności nam wystarczyły.
4. Brak spektakularnych atrakcji. Ten punkt może wydawać się kontrowersyjny, ale moim zdaniem taki Złoty Pawilon, najsłynniejsza chyba świątynia w Japonii, to po prostu ładny widoczek i tyle. Sytuację ratuje jednak kilka ciekawych zabytków, o czym poniżej.
No dobrze, ponarzekałem trochę, choć tak naprawdę Kioto wcale nie było takie złe. Po prostu rozpieszczony przez Japonię oczekiwałem po jej najbardziej znanym mieście trochę więcej.
Ważne pytanie, które muszą sobie zadać zwiedzający Kioto to które świątynie wybrać. Jest ich tu naprawdę mnóstwo, w dodatku rozrzuconych po całym mieście. Sam nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo, bo z pomocą przyszła mi lista UNESCO. We wpisie „Zespół zabytkowy dawnego Kioto” znajduje się 13 świątyń buddyjskich, 3 chramy sinto oraz zamek Nijo. Z tych 17 miejsc zwiedziliśmy w sumie 7 świątyń (Złoty Pawilon, Srebrny Pawilon, Ryoanji, Ninnaji, Nishi-honganji, Kiyomizu oraz Toji) zamek Nijo oraz jeden chram (Kamigamojinja).
Wśród świątyń naszym numerem jeden była Kiyomizu, choć (a może właśnie dzięki temu) wejście do niej było okupione największym wysiłkiem – musiałem pchać wózek pod sporą górę, za to na szczycie czekała nas wspaniała panorama miasta. Pięknie wśród kwitnących drzew wiśniowych wyglądała też najwyższa ze świątyń w Kioto –Toji oraz jedyna świątynia z wolnym wstępem – Nishi-honganji. Kompletnie zawiódł nas za to chram Kamigamojinja.
Zdecydowanym numerem jeden w Kioto był dla nas zamek Nijo. Zbudowany przez pierwszych siogunów z rodu Tokugawa miał przyćmić przepychem i wielkością stojący nieopodal pałac cesarski i przez to pokazać, kto faktycznie włada Japonią. Cel został osiągnięty, a zamek, szczególnie z zewnątrz, wygląda naprawdę wspaniale. Budynek jest słynny ze swoich śpiewających podłóg – i rzeczywiście, podczas chodzenia podłoga w każdym miejscu wydaje skrzypienie, przypominające trochę śpiew ptaków. Oczywiście wszystko po to, aby nikt niepostrzeżenie nie dostał się do zamku i z zaskoczenia nie zagroził bezpieczeństwu sioguna.
W Kioto poza zwiedzaniem zjedliśmy po raz pierwszy prawdziwe sushi "na talerzyki" z taśmociągu. Baardzo polecam! Tam, gdzie byliśmy, można było wybierać z talerzyków krążących po taśmociągu lub zamówić konkretne kawałki używając małego komputerka. Choć wszystko było po japońsku, krótka instrukcja obsługi wszystko pięknie wyjaśniła. Przed przyjazdem wybranego talerzyka w pobliże stolika komputerek dawał znać dźwiękiem. A wybierać było co, co najmniej kilkadziesiąt różnych kawałków, wśród nich takie nietypowe jak sushi ze śledziem (albo czymś podobnym, w każdym razie z marynowaną rybą). Mile poczuliśmy się też podczas płacenia - za obiad dla dwóch osób, z którego wyszedłem wręcz przejedzony, zapłaciliśmy niecałe 2000 jenów (60 kilka złotych) – 100 jenów za talerzyk.