Archipelag Riukiu (w uproszczeniu nazywany Okinawą) to chyba najbardziej historycznie niejapońska część Japonii. Od XII do XVII w. istniało tam niezależne Królestwo Riukiu, od 1609 r. podporządkowane Japonii. Wyspy stały się integralną częścią kraju dopiero w 1879 r., ale ich mieszkańcy byli ciągle traktowani jako obywatele drugiej kategorii. Odzwierciedleniem tego stanu było poświęcenie Okinawy w II wojnie światowej, gdy malutki archipelag został zajęty przez Aliantów po kilkudziesięciu dniach ciężkich walk, a żołnierze japońscy dopuszczali się wielu aktów terroru wobec ludności cywilnej. Opór na Okinawie był jednym z czynników przesądzających o ataku atomowym na Japonię jako sposobie zakończenia wojny. Po wojnie archipelag Riukiu był okupowany aż do 1972 r., 20 lat dłużej niż główne wyspy japońskie, i do tej pory jest siedzibą znacznych sił amerykańskich w Japonii.
Stolica prefektury Okinawa, Naha, to 300-tysięczne miasto, tak gęsto zabudowane, że w Polsce na tej powierzchni zmieściłoby się z 6 razy mniej ludzi. Miasto bardzo ładnie wygląda z góry, bo większość budynków ma biały lub inny jasny kolor. Komunikacja w mieście to autobusy (nie korzystaliśmy) i jednoszynowa kolej, której tor jest zbudowany kilkanaście metrów nad ziemią i zapewnia wspaniałe widoki. Kolej łączy m.in. lotnisko (stacja początkowa) z najważniejszym zabytkiem Okinawy – zamkiem Shuri (oddalony jakieś 15 min piechotą od stacji końcowej, użyjcie biletu dobowego na monorail, bilet wstępu, normalnie 800 JPY, jest wtedy o 20% tańszy).
Zamek Shuri był centrum królestwa Riukiu, jest to więc okinawski odpowiednik Zakazanego Miasta w Chinach, Hue w Wietnamie czy Changdeokgung w Korei. Choć kompletnie zniszczony podczas II wojny, Shuri został całkowicie odbudowany na początku lat 90-tych. Zamek naprawdę robi wrażenie, szczególnie potężnymi murami obronnymi (patrz zdjęcia). Wewnątrz załapaliśmy się na przedstawienie tańca Riukiu, będącego mieszaniną wpływów japońskich i chińskich. Zamek Shuri, podobnie jak kilka innych, zwanych gusuku, został wpisany na listę UNESCO. Z opisów znawców tematu wiem, że jeszcze ciekawsze są pozostałe, pozostające w ruinach zamki Nakijin, Zakimi, Katsuren i Nakagusuku, jednak podczas naszego krótkiego pobytu nie zdołaliśmy do nich dotrzeć.
Oprócz zamków gusuku Naha ma jeszcze sporo do zaoferowania. Przeszliśmy miasto w dobrych parę godzin i zachwyciliśmy się przepięknymi świątyniami z ogrodami w stylu chińskim w środku miasta (zabijcie, ale nie pamiętam nazwy). Główna ulica, Kokusai, jest w weekendy zamknięta dla ruchu samochodowego, zamieniła się więc w deptak z występami artystycznymi i mnóstwem ludzi. Zwiedziliśmy też położony przy Kokusai targ rybny, który – choć nie może się równać ze słynnym Tsukiji w Tokio – dostarczył nam pięknych widoków i świetnych zdjęć. Zniechęcę tylko miłośników plażowania – w mieście jest tylko malutka plaża, oddzielona od oceanu… autostradą. Na dobre tropikalne plaże trzeba wyjechać poza Nahę.
Zostaliśmy na Okinawie tylko półtora dnia. To zdecydowanie za mało, żeby obejrzeć główne atrakcje wysp, jak choćby słynne oceanarium Churaumi, trzecie co do wielkości na świecie i posiadające w swoich zasobach m.in. rekina wielorybiego. Dla chcących odwiedzić Churaumi – dojazd z Nahy zajmuje około 2-3 godzin autobusem, trzeba więc na nie przeznaczyć cały pełny dzień. Krótkiego pobytu na Okinawie żałuję chyba najbardziej z całego wyjazdu, ale mam pretekst, żeby tam kiedyś wrócić. Optymalnie moim zdaniem warto tam zostać 3 pełne dni, tym bardziej, że Okinawa jest sporo tańsza od głównych wysp Japonii.