Przelot do Osaki przez Amsterdam liniami KLM odbył się bez problemów. Podróżujący z bardzo małymi dziećmi mają tę przewagę, że mogą zamówić tzw. bassinet, a więc łóżeczko dla dziecka przytwierdzane do ścianki w samolocie. Łóżeczko ma niestety limit wagowy 10 kg i jest dość krótkie, więc już podróżnicy powyżej 1 roku mogą się nie zmieścić. Bassinet ma też te plusy, że rodzice dostają miejsca z przodu z ogromną ilością miejsca na nogi. Uwaga – łóżeczka trzeba rezerwować przez infolinię i ich liczba jest ograniczona (tylko 2 lub 4 na samolot, o ile dobrze widziałem). KLM (tak jak LOT) jest poza tym jedną z tych dobrych linii, które pozwalają na dostarczenie wózka do samego samolotu i jego odbiór tuż po wylądowaniu.
Podczas lotu byliśmy jednymi z nielicznych Europejczyków – jakieś 90% rejsu stanowili Azjaci. I po raz pierwszy doświadczyliśmy wielkiej sympatii Japończyków do Adasia – kiedy przed spaniem zaczął marudzić i zacząłem go nosić na rękach, podeszła starsza Japonka, która wzięła mi go z rąk i pewnie z godzinę lulała, aż zasnął. Było nam nawet głupio, ale pani Narumi (Naruni?) wcale nie chciała go oddać i z uśmiechem i wprawą (ma dwójkę wnuczków) kołysała dalej. Naszkicowała też jego portret – sami oceńcie, czy podobny do oryginału :-)
Po przylocie na lotnisko w Osace mieliśmy dwie godziny na przesiadkę tanimi liniami Peach Air. Peach operuje z terminalu II, położonego w zupełnie innej części wyspy. Miedzy nimi funkcjonuje bezpłatny autobus, odjeżdżający co mniej więcej 10 min. O ile terminal I to jedno z największych lotnisk świata, terminal II jest dość duży, ale prawie kompletnie pusty (służy wyłącznie Peach). Trochę się bałem odwołania lotu, bo dwa dni wcześniej otrzymałem maila o złych warunkach pogodowych, ale wszystko odbyło się bez problemu.
Latający tanimi liniami po Europie wiedzą, jaki tłum może się kłębić przy wsiadaniu. Spodziewałem się tego i po japońskich tanich liniach, tymczasem nic z tych rzeczy. Nie dość, że miejsca były numerowane, to przed wejściem stała pani i prosiła o wchodzenie pasażerów z miejsc A i F (a więc skrajnych, samolot miał 6 miejsc w rzędzie) na początku. Dopiero potem mogli wchodzić pasażerowie z miejscami B, C, D i E. Gdy trzeba było przejść 30 metrów po pasie startowym w deszczu, obsługa wręczała pasażerom parasolki. Minusem była konieczność nadania wózka tak jak normalnego bagażu (ale bez dodatkowych opłat) – koniec końców dotarł do nas nieco połamany i porwany.
Lot przebiegł spokojnie i w pięknym słońcu po dwóch godzinach wylądowaliśmy na lotnisku w Nasze (Naha) na Okinawie. Uśmiałem się, bo terminal low-costów znajduje się tam pośrodku terminalu cargo – z lewej kontenery, z prawej kontenery, a w środku podjeżdża autobus z pasażerami. Na terminalu, choć w industrialnym wystroju, było jednak w porządku – bar, sklepik i automaty z napojami.
Spodziewaliśmy się na Okinawie tropikalnych upałów, ale choć słoneczko świeciło pięknie, to jednocześnie strasznie wiało i trzeba było chodzić w kurtce. Na szczęście sama Naha i jej zabytki w pełni nam to zrekompensowały, o czym w następnej części relacji.