W zamku Wartburg, na stromym urwisku
(Te niemieckie przepaście i szczyty)
Wbrew mej woli, a gwoli ucisku
Wyniesiony pod boskie błękity
Pismo Święte z wszechwładnej łaciny
Na swój własny język przekładam (…)
Jacek Kaczmarski, Marcin Luter
Bardzo lubię tę piosenkę Karczmarskiego, nie było więc innej możliwości, jak wciągnięcie zamku Wartburg na listę obiektów do zwiedzenia podczas naszej niemieckiej wycieczki. Nie żałuję i gorąco polecam to miejsce.
Wartburg kojarzy się w Polsce raczej z marką NRD-owskich samochodów, a nie z zamkiem. I rzeczywiście, samochody wzięły nazwę od zamku i były produkowane w Eisenach, mieście, na przedmieściach którego leży Wartburg. Do zamku dostać się łatwo (u podnóża jest spory płatny parking), ale ostatnie kilkaset metrów trzeba pokonać na piechotę, na osiołku (wersja raczej dla dzieci) lub kosztującym 2 euro busikiem. Z oczywistych względów wybraliśmy ostatnią opcję, choć na dół zeszliśmy piechotą.
Sam zamek istnieje w tym miejscu już prawie 1000 lat i zawiera wiele elementów romańskich. Zawsze się cieszę widząc romańską architekturę, której tak mało czystych przykładów mamy w Polsce (zamku akurat nie ma żadnego). Oczywiście w międzyczasie zamek był wielokrotnie przebudowywany, a jednym z najciekawszych elementów jest dodana na początku XX w. przepiękna sala, której cały sufit i ściany zostały pokryte drobniutką mozaiką (odsyłam do zdjęć). Górna komnata, która była kiedyś jedną z największych zamkowych sal balowych, dziś służy jako sala koncertowa.
Wartburg obecnie słynie przede wszystkim z pobytu w nim Marcina Lutra, który w latach 1521-1522 przebywał tam na czymś w rodzaju przymusowego odosobnienia, przeczekując najbardziej gorący okres prześladowań. Luter na miejscu nie próżnował i jako pierwszy przetłumaczył Pismo Święte na język narodowy. Inaczej niż chce Karczmarski, Luter tłumaczył Biblię nie z „wszechwładnej łaciny”, ale z pierwowzoru greckiego. Skromny pokój Lutra znajduje się na samym końcu trasy turystycznej.
Wartburg leży w Lesie Turyńskim, niewielkim paśmie górskim pomiędzy Turyngią, Hesją i Bawarią, stąd też z góry roztacza się ciekawa panorama. Góry są może i niewielkie, ale kilka ciekawych serpentyn trzeba po drodze pokonać. Zdziwiłem się, bo drogi w niemieckich górach nie są tak dobrze oznakowane, jak w Polsce, a zbliżające się serpentyny zapowiada tylko znak „niebezpieczny zakręt”. Poza tym Niemcy nie muszą w sezonie letnim jeździć z włączonymi światłami przez całą dobę. O ile normalnie popieram ten pomysł, to przy ograniczonej widoczności na drogach górskich brak świateł powoduje większe niebezpieczeństwo.