Finalnym celem podróży i bazą na kolejne dni było Ilulissat, oddalone od Kangerlussuaq o około 40 minut lotu. Godzinę przed lotem chciałem kupić sok pomarańczowy. Nie przeczytałem dokładnie etykiety i zamiast soku kupiłem litrowy koncentrat. Oczywiście bez rozcieńczenia nie da się go pić, a więc byłem przekonany, że trzydzieści parę koron przepadło. Wziąłem go jednak do bagażu podręcznego i... po raz pierwszy w historii nie byłem poddany kontroli bezpieczeństwa! To już nawet na malutkim lotnisku na Alderney, gdzie wsiadałem do 16-osobowego samolotu, musiałem przechodzić przez bramkę. Tutaj okazuje się, że loty wewnętrzne na Grenlandii odbywają się bez kontroli (przy okazji - samolot był większy, bo 28-osobowy).
Kangerlussuaq było wolne od kawałków lodu, tzn. można było oglądać albo suchy ląd, albo lądolód. Podczas lotu do Ilulissat zobaczyłem po raz pierwszy to, na co najbardziej czekałem - morze pokryte krami lodowymi. Widok z góry jest naprawdę niesamowity, choć ten z morza wcale mu nie ustępuje. Ale nie uprzedzajmy faktów...:-)
Ilulissat to w porównaniu z Kangerlussuaq prawdziwa metropolia. 3500 mieszkańców, szpital, szkoły, dwa supermarkety, trzy większe firmy turystyczne (z których jedna kontroluje jakieś 80% rynku). Ilulissat jest centrum ruchu turystycznego Grenlandii, a to za sprawą najsłynniejszego lodowca i fiordu lodowego świata, które opiszę w dalszych częściach relacji. "Gmina" Ilulissat jest jednostką administracyjną obejmującą obecnie największą powierzchnię na świecie.
Cały pobyt w Ilulissat spędziłem w internacie, w którym w trakcie roku szkolnego mieszkają dzieci z odległych wiosek, uczące się w szkole podstawowej. Choć to najtańsze miejsce na nocleg, cena jest zaporowa - 500 DKK / 290 PLN za samodzielny pokój, 400 DKK / 230 PLN za osobę w pokoju dwuosobowym. W cenie była za to świetnie wyposażona kuchnia, można było zaoszczędzić na samodzielnie przygotowywanym jedzeniu. Ja niestety byłem sam, choć miało to swoje dobre strony, bo mogłem skutecznie zaciemnić swój pokój w nocy korzystając z koca z drugiego łóżka. Dostałem też pokój od południa, ze świetnym widokiem na morze i góry lodowe. Dużo mniej szczęścia mieli ci, którzy dostali pokoje od północy, ich okna wychodziły na... cmentarz (sic!).
Ilulissat jest położone nieco powyżej 69 równoleżnika, co znaczy, że przez większość lipca trwa tam dzień polarny. Widać, że mieszkańcy cieszą się dniem, bo jeszcze o północy było pełno ludzi na ulicach, nie wyłączając dzieci. Prawdziwym centrum miasta jest boisko piłkarskie, położone zresztą tuż przy moim internacie. W maleńkim Ilulissat są trzy drużyny piłkarskie, a jedna z nich jest mistrzem Grenlandii. Mecze - rozgrywane po 22.00 na boisku bez trawy - przyciągały jakieś dwie setki kibiców, co przy rozmiarach miasta naprawdę robi wrażenie.
Miasto, tak jak wszystkie inne na Grenlandii, jest zabudowane kolorowymi drewnianymi domkami w stylu norweskim. Wygląda to całkiem ładnie, ale jest dość dziwne, bo na Grenlandii nie ma w ogóle drzewa, za to od groma kamienia. Tradycyjne domy Innuitów były właśnie zbudowane z kamienia uszczelnionego ziemią i mchem, ale teraz - przy hojnym wsparciu Danii - można sobie pozwolić na importowanie drewna.